środa, 6 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 17


Mateusz Brągiel zawsze dzielnie walczył, żeby stojaki rowerowe były w dokładnie każdym miejscu, które tego potrzebowało albo nie. Zainicjował kampanię, że na każdego mieszkańca Warszawy powinny przypadać co najmniej cztery miejsca parkingowe dla rowerów. Był autorem słynnego artykułu o wizycie w Ministerstwie Kultury, w trakcie której zabrał ze sobą rower do gabinetu ministra, bo nie miał go do czego przypiąć przed wejściem. Wprawdzie rower miał nóżkę, a podjazdu przed budynkiem urzędu pilnowało wielu strażników, jednak to nie wystarczało Brąglowi, który grzmiał na łamach prasy i portali:
„Jak takie coś mogło mieć miejsce w cywilizowanym kraju w dwudziestym pierwszym wieku?! W kraju, w którym wciąż budują się nowe kościoły, a za koszt jednego z nich można byłoby postawić milion rowerowych stojaków! Skoro ludzie starzy mają gdzie się iść pomodlić, to przyszłość tego kraju, jaką są rowerzyści, powinna bezwzględnie posiadać miejsca, w których mogłaby przypiąć swoje pojazdy. Można by sobie nawet spokojnie wyobrazić, że wokół takich stojaków rozkwit­łoby nowe życie duchowe, pozwalające spotkać się młodym ludziom i wymieniać poglądy na temat cyklizmu. Kto wie, czy takie miejsca nie zamienią się w świątynie nowych ruchów społecznych!”
Efektem całej kampanii było uzyskanie pokaźnych dotacji, pochodzących nie tylko od państwa, z Unii Europejskiej, lecz także firm produkujących rowery lub nawet niemających z tym nic wspólnego, ale uważających, że opłaca się zaistnieć medialnie przy takiej akcji. Wprawdzie według wstępnych obliczeń zebrane fundusze powinny wystarczyć na montaż dziesięciu tysięcy nowych, solidnych stojaków, to ostatecznie stanął ich tylko tysiąc. Pojawiło się bowiem mnóstwo komplikacji i obiektywnych trudności, realizacja się przeciągała, a osoby zatrudnione do całej akcji musiały przecież otrzymywać regularnie swoje pensje. Nikt jednak nie miał o to pretensji do Mateusza Brągla, bo rozumiano, że prowadzi słuszną, choć niełatwą walkę i rzucanie mu kłód pod nogi przez zadawanie kłopotliwych pytań jest kiepskim pomysłem.
Tak się jednak złożyło, że szef Miasta na Dwóch Kółkach sam nigdy nie korzystał z rowerowych stojaków. Złośliwi twierdzili, że jest jak pewna słynna piosenkarka reklamująca rajstopy, prywatnie znana z tego, że ma awersję do tej części damskiego ubioru. Mateusz Brągiel miał jednak poważne powody do takiego zachowania. Jego model roweru był niesamowicie drogi, posiadał mnóstwo najróżniejszych udoskonaleń, za które właściciel też niemało zapłacił. Słowem, lekko licząc, wart był ponad trzydzieści tysięcy złotych i nie można było go zostawiać na łasce różnych frustratów, którzy posiadając słabszej klasy pojazdy, mogli wyładować swoją złość na jego ukochanym maleństwie.
Dlatego też gdy tylko gdzieś się udawał, zabierał swój pojazd do wnętrza budynków. A gdy ktoś nieopatrznie zapytał, dlaczego nie przypiął go do któregoś ze stojaków, to odpowiadał zawsze, że akurat zabrakło miejsca, a on zawsze powtarzał, że nakłady na stojaki powinny być zwiększone i sam wciąż czeka na więcej funduszy, by postawić kolejne.
W swojej fundacji miał jednak specjalne miejsce parkingowe wewnątrz, rzec by można luksusowy garaż. Pomieszczenie dwa na trzy metry, z drzwiami zamykanymi na klucz, z mnóstwem części zamiennych i gadżetów, które mógł wymienić w wypadku jakiejś awarii mającej miejsce w drodze do pracy. Tu jego pojazd był absolutnie bezpieczny.
Dziś został w fundacji wyjątkowo długo. Koncepcja ochrony dziedzictwa kulturowego cyklizmu wymagała dopracowania, bo w grę wchodziły zbyt poważne pieniądze, żeby móc liczyć na to, że przejdzie byle jaki projekt. W konkursie miało startować mnóstwo młodych rowerowych wilczków chcących wyszarpać swój kawałek mięsa ze zdobyczy. Dlatego on musiał mieć superpomysł! W dodatku uznał, że opracuje go sam, żeby utrzymać go w tajemnicy, bo nie ufał nawet najbliższym współpracownikom.
Wprawdzie wyszedł z pracy, kiedy jeszcze słońce nie zaszło za horyzont, ale ponieważ było sporo chmur, panowała już szarówka. Wsiadł na swój ukochany rower i chciał już ruszyć z piskiem opon, gdy ze zdziwieniem poczuł, że mimo kręcenia pedałami wciąż stoi w miejscu. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę trzymającego lekko uniesione tylne koło jego pojazdu.
– Co pan robi?!
– Daję panu lekcję. Pan bardzo szybko i niebezpiecznie jeździ.
– Niech pan się ode mnie odczepi! – krzyknął Brągiel i chciał szarpnąć kierownicą, ale wtedy poczuł, że ją też ktoś trzyma. – Co to ma znaczyć?! Ja zawołam policję! Poli… – Głos uwiązł mu w gardle, bo jego usta zakryła potężna łapa napastnika. Potem już Brągiel wprawdzie wykrzykiwał mnóstwo inwektyw pod adresem faszystów (bo przecież nikt inny nie mógł napaść tak postępowego działacza), ale tego również nikt nie słyszał.
Nie to jednak było najgorsze. Trzech napastników zdjęło go z roweru i rzuciło pojazd bez najmniejszego szacunku na samochodowy parking. Następnie jeden z nich wsiadł do jakiegoś rzęcha i przejechał po pojeździe szefa fundacji kołami. Brągiel myślał, że pęknie mu serce. Zebrał wszystkie swoje siły, żeby rzucić się na ratunek ukochanemu pojazdowi. Wyrwał się z rąk opryszka i rzucił pod koła samochodu, aby zapobiec zbezczeszczeniu roweru.
– Oszalałeś, idioto?! – krzyknął jeden z rzezimieszków i złapał go w ostatniej chwili za rękę. Lecz był to jedyny i ostatni przyjazny gest ze strony napastników. Zaraz potem Brągiel bardzo boleśnie odczuł, jak to niedobrze i niebezpiecznie jest jeździć z nadmierną prędkością po ścieżkach rowerowych.
Szczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, zaraz gdy tylko napastnicy odjechali, na miejscu pojawiła się karetka pogotowia, wezwana już wcześniej do ofiary pobicia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz