„Celebryci” przechodzą ostatnią już
korektę i w przyszłym tygodniu znajdą się w drukarni. W oczekiwaniu na tę chwilę prezentuję,
jak zaczyna się pierwsza z zagadek z książki. A w poniedziałek i środę, zapraszam na odkrycie karty drugiej i trzeciej.
Nieboszczyk
wyglądał na naprawdę zadowolonego ze swoich życiowych perspektyw. Uśmiechnięty
leżał spokojnie w trumnie, z lekko uniesioną głową i zza zamkniętych powiek
oglądał wszystkich zgromadzonych na swojej stypie. A było na kogo popatrzeć.
Przy suto zastawionych stołach, pomiędzy na wpół opróżnionymi butelkami,
siedzieli nasi ulubieńcy. Ci, których twarze znamy wszyscy z ekranów
telewizorów, bo goszczą na nich nieprzerwanie od wielu lat. I ci, którzy
dopiero pojawili się w naszych domach, ale już ujęli nas swoim talentem, urodą
i nieprzeciętną inteligencją.
Wszyscy oni, gwiazdy serialu Miłość i
medycyna, przybyli tu, żeby pożegnać
nieboszczyka, który dość niespodziewanie dla nich wszystkich postanowił opuścić
ich grono. Niektórzy trochę mu tego odejścia zazdrościli, bo i oni sami chętnie
by się stąd wyrwali. Ale nie mogli. Nie pozwalały im na to kredyty na apartamenty,
nowe domy, drogie auta. I strach, że ich twarz z dnia na dzień przestanie
cokolwiek mówić ludziom spotkanym na ulicy, kelnerom w restauracji i
producentom, chcącym im zaproponować kolejną rolę. Dlatego mimo to pozostawali
w świecie, z którego odszedł właśnie zmarły.
Ale dziś wszyscy, nie tylko nieboszczyk,
byli uśmiechnięci i radośni. W końcu schodziła z tego ekranowego świata jedna z
głównych postaci serialu. To rodziło nadzieję, że zostaną rozbudowane ich
własne wątki, dzięki czemu zwiększy im się ilość dni zdjęciowych w miesiącu i
raty kredytu nie będą już tak ciężkie do spłacenia! Dlatego teraz można się
było raczyć nieskończenie dużą ilością alkoholu, która pozostała po scenie
stypy nagrywanej ledwie dwie godziny temu.
Tę powszechną radość postanowił wyrazić
Ryszard Danielewicz, serialowy profesor Barnaba Kłyś, jeden z najbardziej
uznanych na świecie kardiochirurgów. Rola ta stanowiła ukoronowanie jego
aktorskiej kariery bogatej we wspaniałe kreacje zachwycające nie tylko krajową,
ale i zagraniczną krytykę. Uważano go za artystę wybitnego, który nie przegapi
żadnej okazji, żeby pokazać, jak świetnie ma ustawiony głos, jak potrafi
wspaniale podciągnąć dramaturgię przemówienia i udowodnić przy okazji
wszystkim, że nie ma na tym świecie żadnej rzeczy, której nie można by
skojarzyć z jego geniuszem. Niezależnie bowiem o czym czy o kim mówił, zawsze w
tej mowie najważniejszy okazywał się on sam.
Teraz, zanim zaczął mówić, sięgnął po
kieliszek wódki, który przed chwilą przyniósł mu kelner. Takie same kieliszki
stały przed wszystkimi zgromadzonymi. Danielewicz podniósł swój i gestem
nieznoszącym sprzeciwu dał znak, by wypili pozostali. On sam zrobił to jako
ostatni, odstawił kieliszek, nabrał powietrza i zaczął:
– Pożegnaliśmy dzisiaj wspaniałego
człowieka, lekarza, przyjaciela – pierwsze słowa popłynęły niemal półszeptem.
Ale był to półszept niezwykle przejmujący, który nie pozwalał na prowadzenie
żadnych rozmów, bo wypełniał sobą szczelnie każdy centymetr sześcienny
pomieszczenia. Mówca wsparł się przy okazji o stół, po trosze dlatego, żeby
podkreślić wagę swoich słów, a po trosze ze względu na ilość wypitego alkoholu.
– Wszyscy wiemy, kim był doktor Staś. Najlepszym lekarzem w tym kraju zaraz po
mnie! Liczby ludzi, których wyrwał ze szponów śmierci, ratując w absolutnie
beznadziejnych wypadkach, nie da się zliczyć! – oderwał się od stołu i ruszył w
kierunku trumny. Zatrzymał się przy niej i chwycił za jej krawędź. – A jego
samego, jak na ironię losu, zabił zwykły katar Ta okrutna grypa pozbawiła
miliony widzów ich ulubieńca! – Z jego oczu zaczęły płynąć łzy, bo wprost
trudno mu było sobie wyobrazić cierpienie, jakiego doznają wkrótce
telewidzowie. – Znaliśmy go wszyscy i kochaliśmy jak brata! Dlatego tak bardzo
będzie go brakować w naszej serialowej rodzinie! Żegnaj, doktorze Stasiu! I nie
martw się na tamtym świecie. Bo ja cię z pewnością godnie zastąpię!
Danielewicz rzucił się na nieboszczyka, przytulając
swoją łkającą twarz do piersi doktora Stasia. Szlochał tak przez dobre pół
minuty, po czym całkowicie ucichł. Kilka osób pomyślało nawet, że profesor
Barnaba zwyczajnie zasnął, zmęczony alkoholem. Ale nagle, po dłuższym czasie,
Danielewicz wyprostował się, a jego wzrok nabrał wprost niezwykłej trzeźwości
niespotykanej u niego od wielu już lat. Spojrzał na pozostałych przerażonym
wzrokiem i wymamrotał:
– On chyba naprawdę nie żyje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz