poniedziałek, 14 października 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 1


Filip Hirek, znany w całej Polsce aktywista rowerowy, czuł się w tej chwili na swoim pojeździe jak połączenie torreadora i linoskoczka. Miał bowiem na sobie wściekle czerwoną koszulę, wywołującą furię jadących za nim kierowców, którzy, gdyby tylko mogli, najchętniej nadzialiby go na swój zderzak. Cyklista pędził środkiem drogi dwujezdniowej, ściśle trzymając się środkowej linii. Chwiał się przy tym na obie strony, jakby z trudem mógł utrzymać równowagę, i nikt nie śmiał się do niego nawet zbliżyć, nie mówiąc o wyminięciu go z którejkolwiek strony. Czasem tylko ktoś odważył się zatrąbić, ale był to daremny trud. Oczy Hirka, wystające sponad drogiej maski antysmogowej, wyrażały wobec tego kogoś wyłącznie mieszankę pogardy i poczucia wyższości.
Tak było do chwili, gdy nagle tuż za jego tylnym kołem znalazł się wielki terenowy czarny samochód. Filip, usłyszawszy wyjątkowo głośno pracujący silnik, obejrzał się przez ramię, ale nie mógł rozpoznać ani marki, ani twarzy kierowcy, bo auto miało przyciemniane szyby. Również numer rejestracyjny, świeżo ochlapany błotem, był nieczytelny.
„Że też na takiego policji nie ma – pomyślał zdenerwowany Hirek. – Przecież tak nie wolno jeździć!”
Jakby w odpowiedzi na własne myśli Filip usłyszał zza pleców groźne warknięcie silnika terenówki. Odruchowo mocniej nacisnął na pedały, choć nie zwykł tego robić. Coś mu jednak mówiło, że jadący za nim kierowca nie ma dobrych zamiarów. Wkrótce przekonał się o tym bardziej bezpośrednio, gdy poczuł delikatne stuknięcie od tyłu. Zachwiał się na swym jednośladzie. Kiedyś zdarzyła mu się już podobna rzecz, ale wtedy stanął na środku drogi i zagrodził przejazd swoim rowerem, a następnie wyprowadził kilka silnych ciosów w maskę samochodu. Teraz jednak coś kazało mu uciekać. Przyspieszył, a gdy usłyszał trąbienie, zjechał na prawy pas.
Czarna terenówka go nie wyprzedziła, choć ochoczo zrobiły to inne auta. Ona jednak jechała tuż za Filipem, zmuszając go ciągle do zwiększania prędkości. W końcu zmęczony rowerzysta skierował się w boczną uliczkę, mając nadzieję, że znajdzie tam bezpieczną przystań. Czarna terenówka ruszyła za nim.
Hirek zjechał z jezdni i stanął na chodniku prowadzącym przez środek niewielkiego skweru. Prześladujące go auto również zatrzymało się jakieś sto metrów od niego. Filip patrzył na ogromny stalowy przód, wielkie reflektory i był gotów przysiąc, że terenówka szyderczo uśmiecha się grillem chłodnicy. W końcu ruszyła z piskiem opon w jego stronę. Przerażony mężczyzna wskoczył na siodełko i popedałował przez środek parku. Siła jego mięśni była jednak bez szans w starciu z mocą dwustukonnego silnika ukrytego pod maską auta.      
– Ludzie, ratunku! To wariat, chce mnie zabić! – próbował krzyczeć, ale z przerażeniem stwierdził, że jego głos grzęźnie gdzieś w gardle i na zewnątrz wydobywa się prawdopodobnie niezrozumiały bełkot.
Nikt mu też nie przyszedł z pomocą. Zamiast tego wszyscy uskakiwali na boki, jak to zwykle się działo, gdy mknął alejkami parków i skwerów. Wtedy był jednak zadowolony, teraz zaś marzył o tym, żeby jakiś emeryt z laską, który zwykle mu wygrażał, albo przynajmniej matka z dzieckiem w wózku zagrodzili mu drogę. A on mógłby się za tą barykadą bezpiecznie zatrzymać. Nie miał wątpliwości, że jego prześladowca, mimo całej wściekłości, nie zdecydowałby się zabić nikogo poza nim samym.
Skwer, którym uciekał Hirek, nie był zbyt duży, dlatego mężczyźnie udało się mimo wszystko umknąć terenówce i pojechać chodnikiem między ścianą kamienic a parkującymi wzdłuż drogi samochodami. Ta trasa była zbyt wąska dla jego prześladowcy, a mimo to rowerzysta niemal wciąż czuł na plecach jego oddech. Zobaczył prowadzące na podwórko kamienicy uchylone drzwi, będące częścią bramy. Znał te miejsca, nieraz zdarzało mu się tędy przejeżdżać i wiedział, że tak może minąć kilka kolejnych ulic.
Zatrzymał się dopiero po dziesięciu minutach, gdy minął już podwórka kilkunastu kamienic. Teraz wypadł z bramy jednej z nich niemal wprost na piaszczystą parkową alejkę. Odetchnął z ulgą, sięgając po bidon z napojem.
– Cholera, co za świr?! – burknął, z trudem łapiąc oddech. – A może to nie wariat, tylko ktoś wynajęty?! Wszyscy mi zazdroszczą, że moja fundacja dostaje najwięcej pieniędzy. Ten drań Brągiel byłby do tego zdolny. A może Rossa-Rostafiński? Dobrze, że chociaż jego mogę kontrolować przez Krzysia Makuszewskiego i jego żonę, która robi u tego arystokraty z bożej łaski. Chociaż na Adelkę też trzeba uważać, nie wiadomo, czy nie donosi do swojego szefa.
Kiedy się napił, sięgnął po komórkę, żeby zawiadomić policję o niebezpiecznym wariacie, który go ścigał. Wprawdzie uciekał przed nim poza zasięgiem miejskiego monitoringu, ale na pewno ktoś go zauważył.
Zanim jednak zdążył wybrać numer, usłyszał za sobą znajome warknięcie silnika. Zamarł w bezruchu, bojąc się odwrócić. Strach tak go sparaliżował, że nie uciekał już, kiedy samochód zbliżał się do niego coraz bardziej i bardziej. Zdołał tylko wymamrotać:
– Tylko nie teraz, proszę. Nie przed Wielkim Grantem! Ja go muszę zdobyć. Muszę! Ten Wielki Grant musi być mój i tylko mój!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz