środa, 25 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 18

Nikt, kto widział jej niewinne oczy, kosmyki włosów łagodnie okalające twarz, delikatne dłonie, przyzwyczajone co najwyżej do pieszczenia ciał innych kobiet, a nie do okrutnego mordowania, nie mógł uwierzyć, że są w stanie trzymać w ręku narzędzie zbrodni. Lecz przecież to narzędzie również było z pozoru niegroźne, służące zwykle do pielęgnowania paznokci, ale z pewnością nie do przecinania aorty. Pewnie nawet gdy widziała strumienie krwi bryzgające wokoło, patrzyła na Indżę zdumiona. Jak na zabawkę, którą popsuło kapryśne dziecko, a nie jak na kobietę umierającą w konwulsjach…
– Capote niech się schowa, ja to mam talent! – zamruczał zadowolony Bonifacy Barszczyk, wpatrując się w słowa, które przed momentem wystukał na klawiaturze laptopa. – Teraz tylko niech ten babsztyl przyjdzie tu do mnie i przyzna się do wszystkiego. To będzie arcydzieło! Z zimną krwią pójdzie do lamusa!
Tylko czy się przyzna? Dał jej tydzień, a minęły już cztery dni. Ciągle na nią czekał, był w każdej chwili gotów włączyć kamerę i rozpocząć nagrywanie. Oczywiście kamera była schowana między książkami, nie chciał od razu płoszyć Bogdańskiej, inaczej by mu się nie przyznała, mała krętaczka. Indża już dawno chciała ją wywalić, gdy się zorientowała, że jej asystentka ma zwyczaj traktowania pieniędzy fundacji jak swoich. Ale miała te idiotyczne wyrzuty sumienia związane z bękartem Bogdańskiej. Jakby tamta nie zafundowała sobie dzieciaka na własne życzenie. Teraz to było nawet modne wśród postępowych pań zostać surogatką dla gejów. Można się tym było potem chwalić i korzystać z kontaktów tatusiów własnego bachora.
Bonifacy Barszczyk zdawał sobie sprawę, że niełatwo będzie zmusić Bogdańską do przyznania się. A kiedy nawet była asystentka Indży zjawi się u niego, sytuacja może się wymknąć spod kontroli, gdyż jego przeciwniczka jest absolutnie nieobliczalna. Lecz przecież on był biologicznie mężczyzną, dużo wyższym, silniejszym! I nawet jeśli wzruszał się oraz płakał w trakcie oglądania musicali, to przecież da sobie z nią radę!
Tylko co, jeśli nie przyzna się tak wprost? Nie powie: „Tak, zrobiłam to, musiałam, nie miałam wyjścia?”. Czy mu uwierzą? Nie miał przecież niepodważalnych dowodów, jedynie takie pośrednie, motywy, poszlaki, domniemania. Mógł tylko wierzyć, że w razie czego pomogą mu Staniec i Bieńkowska, one też za nią nie przepadają. Gorzej, że jego, Barszczyka, też niespecjalnie lubią…
Dzwonek domofonu poderwał go na równe nogi. Niemal dofrunął do słuchawki, podniósł ją i zapytał z nadzieją w głosie:
– Kto tam?
Zamiast odpowiedzi usłyszał niezrozumiały chrobot. No tak, domofon zawsze tu szwankował. Ale nic dziwnego, skoro pamiętał jeszcze wczesnego Gierka i zamiast wymiany przechodził tylko drobne naprawy wykonywane przez jednego z sąsiadów w kamienicy, na której poddaszu Bonifacy wynajmował swoją pracownię.
Gdyby nie czekał na Bogdańską, literat Barszczyk być może zignorowałby dzwoniącą domofonem osobę. W pracowni raczej nikt go nie odwiedzał, a jedyna osoba, która robiła to regularnie, miała klucz do drzwi na dole. Domofonu najczęściej używali roznosiciele ulotek. Albo kurierzy lub też szemrane towarzystwo, które chciało się dostać do środka i zwinąć coś nieopatrznie zostawionego na klatce schodowej przez sąsiadów.
Teraz jednak musiał zaryzykować i otworzyć. To może być ona. Nacisnął przycisk domofonu, sprawdził, czy działa kamera. Pospiesznie wyjął z lodówki przygotowaną na tę okazję butelkę wina i nalał do jednego z kieliszków. A potem wyjrzał przez okno na ulicę i przeszedł go dreszcz. Nie miał wprawdzie zbyt dobrego wzroku, ale granatowego golfa z naklejką misia na tylnej szybie rozpoznał od razu, ponieważ widywał go nieraz zaparkowanego pod siedzibą fundacji FuRiA.
– Jest! – ucieszył się.
Podszedł do drzwi, odsunął zasuwę. Usiadł na krzesełku w oczekiwaniu na gościa, który wyjątkowo długo pokonywał pięć pięter kamienicy. W końcu usłyszał pukanie i, starając się opanować drżenie głosu, powiedział:
– Proszę, otwarte! – Drzwi skrzypnęły i w wejściu ukazał się jeden z sąsiadów Jacka spod trzynastki. – Roman? Co ty tu robisz?
– Przynoszę ci dobrą nowinę.
– Co się stało?
– Pamiętasz tego mojego sąsiada? Detektywa Przypadka?
– Tego drania, co to zawsze musi dojść do prawdy?
– Tak. Ale nie taki znowu z niego drań. Zgodził się za darmo znaleźć mordercę Indży… To znaczy musiałem go bardzo poprosić. Ale czego się nie robi dla przyjaciół. – Uśmiechnął się i skromnie spuścił wzrok w oczekiwaniu na grad pochwał i podziękowań. Zamiast tego usłyszał okrzyk rozpaczy literata.
– Co?! Jak mogłeś?! Ja muszę sam znaleźć mordercę, bo inaczej wszystko będzie bez sensu! – Zdruzgotany Barszczyk ukrył twarz w dłoniach. – Chyba muszę się napić…
– Proszę. – Roman podał mu kieliszek wina stojący na stoliku, lecz literat odsunął go od siebie.
– Nie, tego nie. Potrzebuję czegoś mocniejszego.

– Możesz wpaść do mnie – zaproponował uradowany Roman. – Gabrysia akurat wyjechał na jeden dzień…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz