piątek, 27 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 20

Tym razem Jacek był absolutnie pewien, że śpi. Przecież zgodnie z tym, co pokazywały cyfry na wyświetlaczu komórki i zegarek, była piąta rano! Domofon został naprawiony, a poza tym o tej godzinie żadna z sąsiadek nie wyprowadzała jeszcze psa, więc nawet niechcący nie mogły wpuścić nikogo do środka. A jednak ktoś dobijał się do jego drzwi, bardzo natrętnie i nieustępliwie, choć z pewnymi przerwami. W trakcie tych przerw słychać było na korytarzu jakąś przytłumioną kłótnię, którą o każdej innej porze dnia zagłuszyłyby różne hałasy i nie docierałaby do wnętrza mieszkania detektywa.
Przypadek, nie otwierając oczu, doszedł aż do drzwi i zanim jeszcze spojrzał przez wizjer, chwycił za wciąż nieuprany płaszcz i włożył go na siebie. Na korytarzu ujrzał brodatą twarz wpatrującą się intensywnie w drzwi. Twarz musiała się oganiać od rąk, które próbowały ją wciągnąć do lokalu numer trzynaście. Ale Jacek wiedział, że daremny jest ich trud, bo twarz była zacięta i zdesperowana. Dlatego otworzył drzwi.
– Bardzo przepraszam, ale on się uparł. – Roman tłumaczył się Jackowi, próbując jeszcze siłą wciągnąć literata Barszczyka do własnego mieszkania. Ten jednak się nie poddawał, odganiając znajomego. Poza tym sąsiad Przypadka na chwilę zaprzestał swych starań, gdyż jego uwagę przykuł strój detektywa. – Pan jest nagi?
– Ależ skąd! Właśnie wychodziłem na spacer. Często spaceruję o piątej rano. I zapewniam, że nie robię tego nago.
– No widzisz – ucieszył się Barszczyk, który bez zastrzeżeń uwierzył w wersję Jacka. – Ja muszę z nim pogadać. – Literat chciał minąć detektywa, żeby znaleźć się w jego mieszkaniu.
– Bonifacy, daj spokój. Za dużo dzisiaj wypiłeś. I pewnie u pana Jacka jest jakiś gość…
– A widział pan u mnie kiedykolwiek jakiegoś gościa? – Jacek cofnął się o krok do mieszkania i zdjął z wieszaka pęk swoich kluczy.
– No nie… – przyznał szczerze Roman. – Ale wszyscy mówią, że pan zmienia dziewczyny jak rękawiczki.
– Proszę zatem wszystkim powiedzieć, że się mylą i być może przenoszą na mnie swoje kompleksy dotyczące kobiet.
– Baby… Jak ja ich nie cierpię – wybełkotał Barszczyk. – Myślą cały czas o jednym…
– Daj spokój, Bonifacy, wracajmy do mieszkania…
– Ja muszę z nim pogadać. – Literat złapał Jacka za połę płaszcza. – On mi nie może tego zrobić! Ja to muszę rozwiązać sam. Ja sam znajdę mordercę!
– Panie Romanie, skoro i tak wychodziłem, przejdę się z pańskim przyjacielem na najbliższy przystanek tramwajowy, bo zaraz powinien nadjechać pierwszy skład. – Aby nie tracić czasu, Jacek szybko sięgnął po czapkę i szalik. – Gdyby jednak chciał potem wrócić, byłbym wdzięczny za jego niewpuszczanie.
– Ależ oczywiście – potwierdził Roman ochoczo, odetchnąwszy z ulgą, że pozbędzie się kłopotu. Szybko zniknął za drzwiami swojego mieszkania, choć nie omieszkał przykleić oka do wizjera. Nie z ciekawości, absolutnie nie. Po prostu wszyscy wiedzieli, że Przypadek nie lubi przedstawicieli mniejszości, więc chciał się upewnić, że detektyw nie zepchnie jego znajomego literata ze schodów.
– A zatem, o czym pan chciał ze mną porozmawiać, panie Bonifacy? – zapytał Jacek, zamykając drzwi na klucz.
– O mojej książce. Z zimniejszą krwią, taki będzie tytuł. Żeby od razu było jasne, że przebijam Trumana Capote’a. To będzie megaarcydzieło!
– Bardzo się cieszę. Ostatnio mało jest dobrych książek…
– Mało? Teraz to wszystko szmira i tandeta jest! – Dla potwierdzenia ważności swoich słów literat Barszczyk czknął. Miało to ten zgubny skutek, że zachwiał się na schodach i gdyby nie pomocna dłoń Jacka mógłby się zatrzymać dopiero na półpiętrze głową do dołu. – Absolutna tandeta. Ale ja jestem geniuszem!
– Wierzę panu, jest jednak tak wcześnie, że prosiłbym ciszej…
– Ciszej?! Precz z mieszczanami, którzy nienawidzą prawdziwej sztuki i śpią w nocy! I o piątej rano! – wykrzyknął bojowo i rewolucyjnie Barszczyk.
– Jeśli krzyknie pan ponownie, to obiecuję panu, że jeszcze dziś znajdę zabójcę Indży, a tego pan się pewnie boi?
– Nikogo pan nie złapie. Pan myśli, że to ta Staniec? Czytałem, myli się pan…
– Zatem nie ma się pan czego obawiać.
– Ale pan zawsze dochodzi do prawdy. Taki ma pan feler.
– Rzeczywiście. Czyli boi się pan, że wskażę Bogdańską?
– Podejrzewa ją pan?! – krzyknął przestraszony Barszczyk, a Jacek zamiast odpowiedzi uchylił przed nim tylko drzwi wyjściowe z klatki na ulicę. – Ma pan już jakieś dowody?
– Na razie wiem tylko, że pan ją podejrzewa. – Jacek szczelniej okrył się płaszczem. Na szczęście dla niego, mimo drugiej połowy stycznia, temperatura o poranku wynosiła prawie pięć stopni na plusie. Biorąc jednak pod uwagę, że nie miał na sobie nic oprócz wierzchniego okrycia, uznał, że musi dość szybko zakończyć rozmowę. – I zakładam, że ma pan już jakieś dowody.
– Mam książkę. Mówiłem, to arcydzieło. Już prawie ją skończyłem.
– Doprawdy? – zdziwił się uprzejmie Przypadek. – Szybko panu poszło.
– Półtora miesiąca! – oświadczył z dumą literat. – Mam już wszystko. Brakuje mi tylko szczegółu, drobiazgu. Ona musi mi się przyznać!
– Obawiam się, że to nie będzie łatwe.
– Dam sobie radę. Mam już nawet plan. Tylko pan nie może tego rozwiązać przede mną! To musi być moja zasługa, bo mi się inaczej książka dobrze nie sprzeda.
– W porządku – kiwnął głową Jacek i mocniej naciągnął na głowę wełnianą czapkę. – Pięćdziesiąt tysięcy.
– Słucham?! – Jeszcze przed chwilą literat Barszczyk wypowiadał się dość bełkotliwie, teraz jednak nagle wytrzeźwiał.
– Powiedziałem: pięćdziesiąt tysięcy.
– Przecież zgodził się pan rozwiązać tę sprawę za darmo.
– Za to nie rozwiązywać jej zgodzę się za pięćdziesiąt tysięcy. Jesteśmy umówieni?
– Pan to jest jednak świnia! – krzyknął Barszczyk, ale tym razem Jacek nie uciszał go już, bo ulica, mimo wciąż panującego na niej zimowego mroku, powoli i tak napełniała się porannym hałasem. – Moje arcydzieło… Mówiłem, to będzie lepsze niż Z zimną krwią Capote’a!
– Jeśli będzie się sprzedawać równie dobrze, odbije sobie pan tę kwotę z nawiązką. Zgadza się pan?
Literat Barszczyk patrzył na Jacka, walcząc wciąż z samym sobą, czyli z osobą nieskłonną do jakichkolwiek zbędnych wydatków. Jednocześnie rozejrzał się wkoło i całkiem już trzeźwo pomyślał, że nie widać tu żadnych świadków jego rozmowy z detektywem.
– Dobrze. Zapłacę panu później.
– Dopiero gdy zobaczę pieniądze na moim koncie, przerwę działania śledcze. Muszę lecieć, nie ubrałem się najlepiej na ten spacer…

– Niech pan da mi chociaż dwa, trzy dni! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz