środa, 9 września 2015

PAN PRZYPADEK I FIOLETOWOSKÓRZY ODC.8

Doktor Tomaszym wiedział doskonale, kim jest jego gość i że jest on w pełni zdrów na ciele i umyśle, a zatem nie będzie musiał zajmować się stawianiem kolejnej już dzisiaj diagnozy. To jednak ani trochę nie poprawiło mu humoru. Patrzył na Jacka przejmująco smutnym czy może raczej zmęczonym spojrzeniem Syzyfa, który zaraz będzie musiał opowiedzieć o tym, jak ciągle wtacza na górę swój kamień, choć wie, że kamień ten zaraz znów spadnie. I nie ma pojęcia, po co cały czas go pcha do góry. Ale wie na pewno, że nie jest w stanie wykrzesać z siebie już cienia entuzjazmu, którym dawniej potrafił pokryć swoje zmęczenie.
– Ciężki dzień? – zapytał Przypadek.
– Dzień jak co dzień. Przyzwyczaiłem się. Mam tylko nadzieję, że dzisiaj nikogo nie zabiłem. – Twarz doktora Tomaszyma przypominała minę Bustera Keatona, dlatego Jacek nie mógł się powstrzymać od delikatnego półuśmieszku. – Nie żartuję. Parę tygodni temu ze zmęczenia wypisałem jednemu pacjentowi lekarstwa, po których przestałby być moim pacjentem. Dobrze, że wiedziałem koło którego śmietnika najczęściej bywa. Inaczej miałbym go na sumieniu. Chociaż w zasadzie i tak go mam.
– Dlaczego?
– Przeze mnie znów będzie musiał chodzić po śmietnikach, żeby jakoś zarobić na kolejną flaszkę. A tak miałby już spokój z całym tym bajzlem. – Jego twarz wciąż była kamienna i konia z rzędem temu, kto wiedział, czy doktor żartuje. – Chyba jednak nie przyszedł pan rozmawiać o moich wewnętrznych rozterkach? Pani Irmina wspominała mi, że szuka pan jakiegoś bezdomnego?
– Bezdomnej – sprecyzował Przypadek i dodał: – Old Spejs, zwanej również Gwiazdeczką. Nie znam jej dokładnych danych.
– Jolanta… Nie pamiętam nazwiska, poproszę panią Agnieszkę z rejestracji, żeby panu powiedziała. Natomiast gdzie jest, to panu nie powiem. Nie była u mnie już z pół roku.
– A czy była może na coś przewlekle chora?
– Takie informacje obejmuje tajemnica lekarska. Czy coś jej się stało?
– Zaginęła. Szukam jej na prośbę narzeczonego, mojego starego znajomego ze szkoły.
– Winetu? – Tomaszym po raz pierwszy spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Wiem, że byli ze sobą. Ale nie wiem, jak mógłbym panu pomóc. Mogę tylko powiedzieć, że oni zwykle tyle piją, że pewne zaniki pamięci są u nich na porządku dziennym. I to nie tylko, gdy są w ciągu. Dlatego, szczerze mówiąc, nie dziwi mnie, gdy któryś z nich nagle znika. Może wsiadł do jakiegoś autobusu, gdzieś dojechał i nie ma pojęcia gdzie jest? A ponieważ życiową zaradność ma głębiej wdrukowaną niż własną tożsamość, nie idzie na żadną policję i nie szuka pomocy. I nikt nawet nie podejrzewa, że ten obszarpany gość w gruncie rzeczy nie wie, kim jest.
– Winetu uważa raczej, że mogła paść ofiarą handlarzy organami ludzkimi. Wie pan coś o tym?
– Tak, wiem. – Tomaszym wypił duszkiem resztę kawy. – To ja wycinam im te organy i sprzedaję bezpośrednim odbiorcom na Zachodzie. Pan rozumie, tam mogę wynegocjować lepszą cenę. Dzięki temu mam dwie wille na lazurowym wybrzeżu i jedną w Szwajcarii. A jak mi się uda pozyskać ze dwa serca w niezłym stanie, to zafunduję sobie podróż dookoła świata.
– A tak serio, co pan o tym myśli?
– Serio to nie mamy, o czym gadać. Dziwię się, że Winetu wierzy w takie idiotyzmy. Wydawało mi się, że mimo wszystko odziedziczył trochę rozsądku po ojcu. Pewnie ta Makbetka mu nagadała, że ja mam z tym coś wspólnego?
– Z tego, co wiem, z Makbetką jest na wojennej ścieżce. A ja nie pytałem, czy pan ma coś wspólnego z handlarzami organów, tylko czy coś pan o tym słyszał. I nie oskarżam pana o to. Ale jak rozumiem pani Makbetka owszem.
– Niestety. – Tomaszym podniósł się z krzesła i podszedł do okna, gestem ręki zapraszając do siebie Jacka. – Proszę spojrzeć. To parking naszej przychodni. Niech pan znajdzie najgorsze auto, największego rzęcha, który tylko cudem się jeszcze nie rozleciał.
– To pański?
– Mój. Nie mam prywatnej praktyki. Oprócz tego miejsca pracuję w państwowej przychodni. Za godziny tutaj nie biorę wynagrodzenia. Ostatnio mechanik mi poradził, żebym pozwolił komuś stuknąć w mój samochód, a potem wziął pieniądze za złomowanie, bo to będzie więcej, niż mógłbym dostać za sprzedaż. Mam szczęście, że po rodzicach zostało mi się małe mieszkanko. I kawałek ziemi kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Ładny kawałek, pięć tysięcy metrów. W dodatku pod lasem. W okolicy paru znajomych lekarzy ma domy. A mnie było tylko stać na to, żeby ogrodzić teren siatką.
– A po co pan to zrobił? – zainteresował się Przypadek
– Żeby móc tam czasem pojechać w ciepły dzień z leżakiem i sobie odpocząć. I pomarzyć, że może kiedyś będzie mnie stać na postawienie tam jakiejś budy, w której będę mógł spędzić parę nocy.
– A wracając do meritum?
– Od dawna przy tej pracy trzymała mnie jedna myśl: że nawet jeśli tak naprawdę nie pomogę tym bezdomnym, oni chociaż to moje pomaganie docenią. I będą wierzyć, że robię to z dobrego serca – westchnął. – Ale widać życie ich nauczyło, że nic nie ma za darmo. Kilka miesięcy temu ta Makbetka przyszła do mnie i powiedziała, że chce być moją wspólniczką. Może mi dostarczać dawców w zamian za odpalenie doli.
– Rozumiem, uznała, że handluje pan organami?
– Dokładnie.
– A jak ich chciała dostarczać?
– Twierdziła, że jest ich w stanie zahipnotyzować i przyprowadzać do mnie, żebym sobie wykroił, co potrzeba, a reszty się pozbył. Chyba że ta reszta byłaby w stanie funkcjonować, to ona ją odprowadzi na miejsce i wmówi co trzeba. Oczywiście, wyśmiałem ją, a wtedy ona zaczęła mi grozić, że pójdzie do gazet i opowie, jak zabijam bezdomnych, żeby pobrać organy. Nawet chyba próbowała, bo przyszedł tu kiedyś jeden taki pismak, Proszkowicz się nazywał czy jakoś tak i zaczął węszyć, ale zadzwoniłem w parę miejsc i sprawa szczęśliwie nie wypłynęła. Tyle chociaż mogę dzięki temu mojemu nazwisku.
– A skąd Makbetce przyszło w ogóle do głowy, że pan ma coś z tym wspólnego?
– Oni mają taką swoją legendę. Taką czarną wołgę, co podjeżdża i porywa ich, żeby sprzedać na części zamienne. Święcie w to wierzą.
– Uważa pan, że nie mają racji?
– Ja nie tylko uważam, ja to nawet wiem. I mogę to bez problemu udowodnić. Przy ich trybie życia szansa znalezienia u któregokolwiek z nich organu nadającego się do przeszczepienia jest równa szansie wygrania w totolotka. Cały ich organizm to zwykle jedna wielka ruina. Kiedyś miałem kolegę, który niechcący zabił pewną alkoholiczkę. Kobieta piła regularnie przez czterdzieści lat. Ale coś jej w końcu zaczęło szwankować i zgłosiła się do tego kolegi. On ją nastraszył, że jak nie przestanie pić, to umrze w ciągu trzech miesięcy. Trochę przesadzał, choć oczywiście w dobrej wierze. Ona się przestraszyła, z miejsca rzuciła picie i umarła trzy tygodnie później. W trakcie sekcji zwłok okazało się, że przez ten krótki okres abstynencji jej organizm po prostu zgnił.
– Czyli alkohol był formaliną, która utrzymywała jej ciało przy życiu?
– Widzę, że się pan zna na chemii. – Tomaszym zerknął na Jacka z uznaniem. – Tak właśnie było. Tak więc sam pan widzi, że w ich wypadku nie może być mowy o żadnym handlu organami.
– Tak. Tylko nie wiem, dlaczego Makbetka przyszła z tym do pana.
– Może potraktowała mnie jak lekarza pierwszego kontaktu? A może uznała, że ponieważ najlepiej znam stan zdrowia jej znajomych, to wiem od kogo wziąć konkretną część zamienną? Nie mam pojęcia. Musiałby pan ją spytać. Ja tę propozycję uznałem za kiepski żart. Chociaż… – zawahał się na chwilę.
– Tak, panie doktorze?

– Wtedy tego nie skojarzyłem. Ona mówiła, że ma już pierwszego dawcę. Kobietę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz