Doktor
Tomaszym wiedział doskonale, kim jest jego gość i że jest on w pełni zdrów na
ciele i umyśle, a zatem nie będzie musiał zajmować się stawianiem kolejnej już
dzisiaj diagnozy. To jednak ani trochę nie poprawiło mu humoru. Patrzył na
Jacka przejmująco smutnym czy może raczej zmęczonym spojrzeniem Syzyfa, który
zaraz będzie musiał opowiedzieć o tym, jak ciągle wtacza na górę swój kamień,
choć wie, że kamień ten zaraz znów spadnie. I nie ma pojęcia, po co cały czas
go pcha do góry. Ale wie na pewno, że nie jest w stanie wykrzesać z siebie już
cienia entuzjazmu, którym dawniej potrafił pokryć swoje zmęczenie.
– Ciężki dzień? – zapytał Przypadek.
– Dzień jak co dzień.
Przyzwyczaiłem się. Mam tylko nadzieję, że dzisiaj nikogo nie zabiłem. – Twarz
doktora Tomaszyma przypominała minę Bustera Keatona, dlatego Jacek nie mógł się
powstrzymać od delikatnego półuśmieszku. – Nie żartuję. Parę tygodni temu ze
zmęczenia wypisałem jednemu pacjentowi lekarstwa, po których przestałby być
moim pacjentem. Dobrze, że wiedziałem koło którego śmietnika najczęściej bywa.
Inaczej miałbym go na sumieniu. Chociaż w zasadzie i tak go mam.
– Dlaczego?
– Przeze mnie znów będzie
musiał chodzić po śmietnikach, żeby jakoś zarobić na kolejną flaszkę. A tak
miałby już spokój z całym tym bajzlem. – Jego twarz wciąż była kamienna i konia
z rzędem temu, kto wiedział, czy doktor żartuje. – Chyba jednak nie przyszedł
pan rozmawiać o moich wewnętrznych rozterkach? Pani Irmina wspominała mi, że
szuka pan jakiegoś bezdomnego?
– Bezdomnej – sprecyzował
Przypadek i dodał: – Old Spejs, zwanej również Gwiazdeczką. Nie znam jej
dokładnych danych.
– Jolanta… Nie pamiętam
nazwiska, poproszę panią Agnieszkę z rejestracji, żeby panu powiedziała.
Natomiast gdzie jest, to panu nie powiem. Nie była u mnie już z pół roku.
– A czy była może na coś
przewlekle chora?
– Takie informacje obejmuje
tajemnica lekarska. Czy coś jej się stało?
– Zaginęła. Szukam jej na
prośbę narzeczonego, mojego starego znajomego ze szkoły.
– Winetu? – Tomaszym po raz
pierwszy spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Wiem, że byli ze sobą. Ale nie
wiem, jak mógłbym panu pomóc. Mogę tylko powiedzieć, że oni zwykle tyle piją,
że pewne zaniki pamięci są u nich na porządku dziennym. I to nie tylko, gdy są
w ciągu. Dlatego, szczerze mówiąc, nie dziwi mnie, gdy któryś z nich nagle
znika. Może wsiadł do jakiegoś autobusu, gdzieś dojechał i nie ma pojęcia gdzie
jest? A ponieważ życiową zaradność ma głębiej wdrukowaną niż własną tożsamość,
nie idzie na żadną policję i nie szuka pomocy. I nikt nawet nie podejrzewa, że
ten obszarpany gość w gruncie rzeczy nie wie, kim jest.
– Winetu uważa raczej, że
mogła paść ofiarą handlarzy organami ludzkimi. Wie pan coś o tym?
– Tak, wiem. – Tomaszym wypił
duszkiem resztę kawy. – To ja wycinam im te organy i sprzedaję bezpośrednim
odbiorcom na Zachodzie. Pan rozumie, tam mogę wynegocjować lepszą cenę. Dzięki
temu mam dwie wille na lazurowym wybrzeżu i jedną w Szwajcarii. A jak mi się
uda pozyskać ze dwa serca w niezłym stanie, to zafunduję sobie podróż dookoła
świata.
– A tak serio, co pan o tym
myśli?
– Serio to nie mamy, o czym
gadać. Dziwię się, że Winetu wierzy w takie idiotyzmy. Wydawało mi się, że mimo
wszystko odziedziczył trochę rozsądku po ojcu. Pewnie ta Makbetka mu nagadała,
że ja mam z tym coś wspólnego?
– Z tego, co wiem, z Makbetką
jest na wojennej ścieżce. A ja nie pytałem, czy pan ma coś wspólnego z
handlarzami organów, tylko czy coś pan o tym słyszał. I nie oskarżam pana o to.
Ale jak rozumiem pani Makbetka owszem.
– Niestety. – Tomaszym
podniósł się z krzesła i podszedł do okna, gestem ręki zapraszając do siebie
Jacka. – Proszę spojrzeć. To parking naszej przychodni. Niech pan znajdzie
najgorsze auto, największego rzęcha, który tylko cudem się jeszcze nie
rozleciał.
– To pański?
– Mój. Nie mam prywatnej
praktyki. Oprócz tego miejsca pracuję w państwowej przychodni. Za godziny tutaj
nie biorę wynagrodzenia. Ostatnio mechanik mi poradził, żebym pozwolił komuś
stuknąć w mój samochód, a potem wziął pieniądze za złomowanie, bo to będzie
więcej, niż mógłbym dostać za sprzedaż. Mam szczęście, że po rodzicach zostało
mi się małe mieszkanko. I kawałek ziemi kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy.
Ładny kawałek, pięć tysięcy metrów. W dodatku pod lasem. W okolicy paru
znajomych lekarzy ma domy. A mnie było tylko stać na to, żeby ogrodzić teren
siatką.
– A po co pan to zrobił? –
zainteresował się Przypadek
– Żeby móc tam czasem
pojechać w ciepły dzień z leżakiem i sobie odpocząć. I pomarzyć, że może kiedyś
będzie mnie stać na postawienie tam jakiejś budy, w której będę mógł spędzić
parę nocy.
– A wracając do meritum?
– Od dawna przy tej pracy
trzymała mnie jedna myśl: że nawet jeśli tak naprawdę nie pomogę tym bezdomnym,
oni chociaż to moje pomaganie docenią. I będą wierzyć, że robię to z dobrego
serca – westchnął. – Ale widać życie ich nauczyło, że nic nie ma za darmo.
Kilka miesięcy temu ta Makbetka przyszła do mnie i powiedziała, że chce być
moją wspólniczką. Może mi dostarczać dawców w zamian za odpalenie doli.
– Rozumiem, uznała, że
handluje pan organami?
– Dokładnie.
– A jak ich chciała
dostarczać?
– Twierdziła, że jest ich w
stanie zahipnotyzować i przyprowadzać do mnie, żebym sobie wykroił, co
potrzeba, a reszty się pozbył. Chyba że ta reszta byłaby w stanie funkcjonować,
to ona ją odprowadzi na miejsce i wmówi co trzeba. Oczywiście, wyśmiałem ją, a
wtedy ona zaczęła mi grozić, że pójdzie do gazet i opowie, jak zabijam
bezdomnych, żeby pobrać organy. Nawet chyba próbowała, bo przyszedł tu kiedyś
jeden taki pismak, Proszkowicz się nazywał czy jakoś tak i zaczął węszyć, ale
zadzwoniłem w parę miejsc i sprawa szczęśliwie nie wypłynęła. Tyle chociaż mogę
dzięki temu mojemu nazwisku.
– A skąd Makbetce przyszło w
ogóle do głowy, że pan ma coś z tym wspólnego?
– Oni mają taką swoją
legendę. Taką czarną wołgę, co podjeżdża i porywa ich, żeby sprzedać na części
zamienne. Święcie w to wierzą.
– Uważa pan, że nie mają
racji?
– Ja nie tylko uważam, ja to
nawet wiem. I mogę to bez problemu udowodnić. Przy ich trybie życia szansa
znalezienia u któregokolwiek z nich organu nadającego się do przeszczepienia
jest równa szansie wygrania w totolotka. Cały ich organizm to zwykle jedna
wielka ruina. Kiedyś miałem kolegę, który niechcący zabił pewną alkoholiczkę.
Kobieta piła regularnie przez czterdzieści lat. Ale coś jej w końcu zaczęło
szwankować i zgłosiła się do tego kolegi. On ją nastraszył, że jak nie
przestanie pić, to umrze w ciągu trzech miesięcy. Trochę przesadzał, choć
oczywiście w dobrej wierze. Ona się przestraszyła, z miejsca rzuciła picie i
umarła trzy tygodnie później. W trakcie sekcji zwłok okazało się, że przez ten
krótki okres abstynencji jej organizm po prostu zgnił.
– Czyli alkohol był
formaliną, która utrzymywała jej ciało przy życiu?
– Widzę, że się pan zna na chemii.
– Tomaszym zerknął na Jacka z uznaniem. – Tak właśnie było. Tak więc sam pan
widzi, że w ich wypadku nie może być mowy o żadnym handlu organami.
– Tak. Tylko nie wiem,
dlaczego Makbetka przyszła z tym do pana.
– Może potraktowała mnie jak
lekarza pierwszego kontaktu? A może uznała, że ponieważ najlepiej znam stan
zdrowia jej znajomych, to wiem od kogo wziąć konkretną część zamienną? Nie mam
pojęcia. Musiałby pan ją spytać. Ja tę propozycję uznałem za kiepski żart.
Chociaż… – zawahał się na chwilę.
– Tak, panie doktorze?
– Wtedy tego nie skojarzyłem.
Ona mówiła, że ma już pierwszego dawcę. Kobietę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz