Słońce
wschodziło krwawo nad bemowską prerią. Pierwsze promienie lizały czubki
zrudziałych traw, wpadły też do zbitego z dykty wigwamu, gdzie spał Winetu.
Przez jego fioletową twarz, pooraną bruzdami doświadczenia, przebiegł grymas
niezadowolenia, że ktoś próbuje przerwać mu drzemkę, podczas której czuł, że
jest szczególnie blisko Manitou. Dlatego Wielki Wódz próbował przegonić gestem
dłoni natręta, biorąc go za niesforną muchę. Nic to jednak nie dało i uparty
promyczek wędrował po jego twarzy, przesuwając się po policzku w stronę oka. A
gdy już tam dotarł, podniósł prawie natychmiast powiekę Winetu.
Wielki Wódz mruknął i chciał
się podnieść, chwytając ręką za brzeg krzesła. Syknął z bólu i spojrzał
zdziwiony na dłoń. Była rozcięta, choć niezbyt głęboko, bo nie zauważył śladów
krwi. Przez chwilę zastanawiał się, skąd się wzięła rana, ale z wczorajszego
wieczoru niewiele pamiętał.
Usiadł na łóżku, oblizał
spierzchnięte wargi i rozejrzał się za czymś, co mogłoby ugasić jego
pragnienie. Dostrzegł plastikową butelkę, chwycił ją i przechylił tak, aby jej
zawartość jak najszybciej znalazła się w jego gardle. Srodze się jednak
zawiódł, gdyż mimo że butelka była niewątpliwie wypełniona czymś
przezroczystym, to owo coś nie miało zamiaru jej opuścić. Nie była to bowiem
woda ognista, lecz jedynie zwykła kranówa, i nocny przymrozek sprawił, że
zmieniła swój stan z ciekłego na stały.
– Old Spejs – mruknął zły
Wielki Wódz. – Old Spejs, jest coś do picia?!
Odpowiedziała mu cisza.
Winetu zwlókł się więc ze swojego legowiska i spojrzał w kąt wigwamu, gdzie
zwykle sypiała Old Spejs. Teraz leżała tam jednak tylko gazeta, z której
krzyczał tytuł na pierwszej stronie: „GENIALNY
DETEKTYW CZY AMATOR CUDZYCH ŻON?”.
– Gdzie ją znowu poniosło?!
Winetu bardzo nie lubił, gdy
jego squaw gdzieś się zapodziewała. Szczególnie rano, kiedy potrzebował świeżej
strawy, której sam nie był w stanie sobie przyrządzić, lubił ją mieć pod ręką.
I nie znosił, jak znikała gdzieś nagle. Teraz miał tylko nadzieję, że po prostu
nie chciała go budzić i wyskoczyła po poranne zakupy.
Sięgnął po swój traperski
płaszcz zrobiony z lisich skórek, wart wiele kolorowych szkiełek. Nie lubił w
nim chodzić, niemniej chłód wewnątrz pomieszczenia dawał wyobrażenie ziąbu
panującego na zewnątrz. Dlatego opatulił się szczelnie i wyszedł przed swój
wigwam z dykty. Gdzieś w oddali zamajaczyła postać Saganka, wiernego druha
niejednych łowów, który niknął między domami osiedla jednorodzinnych domków.
Winetu chciał nawet za nim krzyknąć, ale tamten był już zbyt daleko.
Spojrzał na stojący obok
wejścia do wigwamu wózek, na którym leżały upolowane wczoraj wspólnie z Old
Spejs trofea: popsuta krajalnica, kilkanaście starych kołowrotków wędkarskich i
największa zdobycz, gruby zwierz, czyli pralka. Wielki Wódz przyjrzał się im
uważnie i mruknął pod nosem:
– Cholera, przecież nie
wychodziłaby na zakupy bez portmonetki! – Kopnął ze złością wózek. – „A
Michorowski nie da jej niczego na kredyt. Ostatnio się z nim zresztą pokłóciła.
To gdzie ona jest? A może polazła do przychodni doktora Tomaszyma? Mówiła, że
gorzej się czuje. Ale chyba już tam była przedwczoraj. – Winetu rozejrzał się z
niepokojem. – Żeby tylko coś jej się nie stało. Makbetka jest na nią cały czas
cięta, a wczoraj się tu kręciła w okolicy. A może ją zabrali ci… z Krainy
Wiecznych Łowów?” – Ta myśl zmroziła go jeszcze bardziej niż chłodne powietrze
i mimo lisiego płaszcza, okrywającego jego ciało, przeszył go dreszcz.
Wrócił do wigwamu i zaczął
energiczne przetrząsać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu resztek jakiejkolwiek
wody ognistej. Ale ostatni wieczór sprawił, że jej zapas uległ wyraźnemu
wyczerpaniu. Dlatego ruchy Winetu były coraz bardziej nerwowe, a nawet jedna
bezczelnie pusta butelka rozbiła się przy tej okazji. Kopnął resztki szkła pod
szafkę i dopiero wtedy dostrzegł, że leży na niej kartka papieru. Wziął ją do
ręki i ujrzał słowa skreślone drżącą ręką. I choć przed chwilą miał wrażenie,
że w ustach ma Saharę, to teraz dodatkowo poczuł, że wieje na niej przeraźliwie
silny, suchy wiatr.
– Muszę zmienić swoje życie.
Odchodzę na zawsze. Nie szukaj mnie… – powtórzył przeczytane słowa niemal
bezgłośnie.