środa, 13 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 21


Ekipy telewizyjne i dziennikarze innych mediów mieli w tej chwili spory dylemat. Po dwóch stronach szpitalnego podwórka rozpoczynały się bowiem za chwilę dwie konkurencyjne konferencje prasowe. Jedną z nich zamierzał przeprowadzić Filip Hirek, wspierany przez swojego asystenta, Krzysztofa Makuszewskiego. Drugą zapowiedział w oświadczeniu wysłanym do redakcji Mateusz Brągiel. Niektórzy myśleli nawet, że chce się jak uprzednio przyłączyć, na krzywy ryj, do konferencji swojego rowerowego przyjaciela. Ale widząc, że sam jest poturbowany o wiele bardziej niż Hirek, pozbywali się złudzeń i czuli, że za chwilę dojdzie do frontalnego starcia. Nie wiedzieli tylko, kto ma lepiej naładowane działa i kogo bardziej się opłaca w tej chwili nagrywać.
W komfortowej sytuacji była jedynie ekipa Ekstra TV dowodzona przez Bartosza Fifkę, posiadająca dwie kamery. On sam jednak też musiał się zdecydować, czy stać bliżej Hirka, czy Brągla. Patrzył to w jedną, to w drugą stronę spodziewanego ostrzału artyleryjskiego, obserwując ostatnie przygotowania do bitwy.
– Podejdź do Hirka – usłyszał nagle znajomy głos zza pleców. Odwrócił się i zobaczył Przypadka. – Dobrze ci radzę, po starej znajomości. Tam będzie najciekawiej.
– Masz zamiar rozwiązać zagadkę? – upewnił się Fifka.
– Tak jakby.
– A ci faceci zaraz kogoś aresztują? – zapytał dziennikarz, który przed chwilą dostrzegł Łosia i Smańkę stojących w pewnej odległości pod drzewem.
– Nie, pan podkomisarz wpadł tylko z kolegą sprawdzić, jakie będzie rozwiązanie zagadki – zapewnił go detektyw.
– Mogli zobaczyć to w telewizji.
– Nie żartuj, Bartek. Przecież od chwili, kiedy mnie zobaczyłeś, przez twoją głowę przelatują myśli o tym, czy na pewno ludzie od transmisji będą wiedzieli, kiedy mnie wyłączyć, jak zacznę mówić niebezpiecznie prawdziwe rzeczy. I już planujesz, że po południu usiądziesz sobie i zmontujesz tę konferencję do wieczornych informacji tak, żebym ja wyszedł na złoczyńcę, a oni dwaj na niewinne ofiary potwornego detektywa.
– A skąd ty to… – Fifka wprawdzie wiedział, że Przypadek jest nadzwyczaj bystrym gościem, ale przecież, do cholery, nie mógł siedzieć w jego głowie i czytać w myślach.
– Bo ludzie są banalnie przewidywalni. A dziennikarze jeszcze banalniej.
Fifka chciał udzielić jakiejś ciętej i złośliwej riposty, ale takie mają to do siebie, że muszą być wypowiedziane w ułamku sekundy. Ponieważ dziennikarz nie był w stanie znaleźć jej przez kolejne dziesięć sekund, wzruszył w końcu tylko ramionami i odwrócił się pogardliwie od detektywa. Jednak zgodnie z jego radą przysunął się w stronę Filipa Hirka.
Pierwszą salwę oddał Mateusz Brągiel, którego ekipa szybciej poradziła sobie z podłączeniem mikrofonów.
– Kochani, cieszę się, że widzę was tu tak licznie. Będziecie świadkami upadku największego hochsztaplera wśród masy ludzi przyzwoitych, uczciwych i zaangażowanych w walkę o naszą planetę…
– Dokładnie tak – zawtórował mu Hirek, którego ekipa też poradziła sobie w końcu z mikrofonami. – Ten największy hochsztapler stoi tam po drugiej stronie podwórka. – Wskazał na Brągla.
– I kto to mówi?! Ten, który sam sobie wrzucił cegłę przez okno, żeby sfingować zamach na siebie. A teraz jako dowód, że chciałem go przejechać, przedstawia swoje sny. – Brągiel roześmiał się ponuro. – A popatrzcie, kochani, na mnie. Zostałem pobity przez wynajętych zbirów, a na dowód mam obdukcję lekarską, a nie bajania jasnowidza. – Spojrzał wymownie w stronę Przypadka stojącego nieopodal Hirka.
– Ja nikogo nie wynajmowałem – obruszył się szef Cyklomaniaków. – Brzydzę się przemocą!
– Tak? A kto pobił radnego za nieprzyznanie dotacji?
– To była wyjątkowa sytuacja – zaperzył się Hirek i zaraz dodał: – To w ogóle nieprawda jest.
– Od małego taki jesteś, wszyscy wiedzą, że siedziałeś w poprawczaku za pobicie.
– Miałem trudne dzieciństwo.
– Akurat, każdy wie, że jak się kłócisz, to od razu z pięściami wyskakujesz.
– To nieprawda! – wrzasnął Hirek i od razu skoczył w stronę Brągla. Być może nawet by go dopadł, gdyby nie to, że Makuszewski złapał go wpół i przytrzymywał.
– Sami widzicie. – Brągiel rozłożył ręce. – To wariat i brutal.
– Panowie, przestańcie! – Okrzyk Remigiusza Rossy-Rostafińskiego, który pojawił się w połowie drogi pomiędzy obydwoma zwaśnionymi stronami, był świetnie słyszalny dla zgromadzonych, ale szef Jest Rowerowo! pojawił się tak niespodziewanie, że dźwiękowcy szybko musieli popracować nad tym, żeby widzowie również mogli go słyszeć. Za arystokratą kroczyła Adela Makuszewska. – Nie możemy się tak publicznie obrzucać błotem.
– Ja mówię tylko prawdę, a pan Przypadek to potwierdzi! – zaperzył się Hirek, wskazując palcem na stojącego skromnie z boku detektywa. – Krzysiek mi wspominał, że zna już pan rozwiązanie, proszę mówić i potwierdzić, że on najpierw włamał się do moich snów, a potem chciał mnie naprawdę zabić. – Szef Cyklomaniaków przez swojego asystenta podał mikrofon detektywowi. Ten uśmiechnął się tajemniczo i z nutą satysfakcji spojrzał na zaciekawione twarze zgromadzonych, przeciągając nieco chwilę ciszy, nim w końcu zaczął.
– Wszystko się zaczęło we śnie pana Hirka…
– Słyszycie?! – ucieszył się Brągiel. – To taki sam wariat jak Hirek!
– Sen śnił mu się na tyle intensywnie i natrętnie, że w niego uwierzył – kontynuował Jacek, nie przejmując się wrzaskami Brągla. – O śnie dowiedział się pan Brągiel. I zaczął dobrze kombinować. Każdy faceta bredzącego, że próbowała go zabić postać ze snów, uzna za wariata. Jak się do tego dołoży jeszcze przeszłość pana Hirka i wrzucenie sobie cegły do pokoju… Dlatego pan Brągiel postanowił zmaterializować sen pana Hirka. Nie mógł zrobić tego osobiście, to groziło dekonspiracją. Za to mógł skorzystać z pomocy Bolka Szołtysika. Pewnie większość z was z nim ostatnio rozmawiała albo przynajmniej słyszała od znajomych, że dzięki zastosowaniu leczniczych właściwości marihuany ma już kompletne dziury w mózgu, nic nie pamięta, niewiele kojarzy. Gdyby nawet ktoś go złapał, nie potrafiłby logicznie wytłumaczyć tego, że ktoś mu kazał wsiąść do samochodu i jechać za rowerem Hirka. A gdyby to nawet zrobił, powiedziałby zapewne, że to nie on prowadził, on tylko na to patrzył z boku, i nie dałby się przekonać nawet zdjęciom z monitoringu…
– To potwarz! Nie próbowałem zabić Hirka! – zdenerwował się Brągiel.
– No oczywiście, że nie – przytaknął Jacek. – Pan go chciał jedynie nastraszyć i to koniecznie kimś takim jak Szołtysik, którego każdy mógł skojarzyć z panem. Również Hirek, który w związku z tym zaczął opowiadać, że zgodnie z jego snem chciał go pan zabić. Pana celem było zrobienie z niego wariata, co zmniejszało niemal do zera szanse fundacji Cyklomaniacy na uzyskanie kilkumilionowego grantu na utrwalanie dziedzictwa kulturowego cyklizmu. A pan chciał go uzyskać osobiście, co najwyżej dzieląc się nim trochę z panem Rossą-Rostafińskim. Tylko pech chciał, że pan Rossa-Rostafiński nie zamierzał się dzielić z panem. Dlatego doprowadził do pobicia pana w ten sposób, żeby myślał pan, że zrobił to Hirek. Przez kilka tygodni obydwaj obrzucalibyście się błotem w mediach, a komisja zajmująca się grantami wolałaby przyznać dotację komuś niezamieszanemu w sprawę.
– Oż, ty draniu, to ja ci zaproponowałem deal, a ty tak mi odpłacasz?! – Mimo ograniczonej ruchliwości niektórych części ciała Brągiel chętnie doskoczyłby do Rossy-Rostafińskiego.
– Proszę nie udawać, że pan o tym nie wiedział – uśmiechnął się Przypadek. – Pan go jednak wyraźnie lekceważył, panie Brągiel. Dlatego nie podejrzewał pan go o to, że zrobi krzywdę panu, wynajmując ludzi do poturbowania go, w celu rzucenia podejrzeń na Hirka.
– To potwarz! Ma pan szczęście, że już nie obowiązuje kodeks Boziewicza, bo jutro stawałby pan przeciwko mnie na pistolety! – krzyczał Rossa-Rostafiński. – Nie ma pan żadnych dowodów. Ja się nie kontaktuję z półświatkiem!
– Za to pewnie czasem ma pan kontakt z kimś, dla kogo wciąż jest pan „panem hrabią”. Jak większość zubożałych arystokratów z nostalgią wspominających stare czasy. I tacy ludzie chętnie porachują kości wrogom pana hrabiego.
– Powtarzam, nie ma pan dowodów!
– O dowody jak zwykle zadba policja. – Przypadek przyjaźnie pomachał do podkomisarza Łosia. Dziennikarze odwrócili się na chwilę w tamtą stronę, ale to, kto zostanie aresztowany, interesowało ich teraz mniej, więc szybko z powrotem spojrzeli na Przypadka. – Mnie interesuje tylko wyjaśnienie, jak było naprawdę i kto jest winien całego tego zamieszania, które zgromadziło tu kwiat polskiego dziennikarstwa.
– To kto jest mu winien? – wyrwało się jednemu z żurnalistów.
– Pan Makuszewski.
Absolutnie wszystkie spojrzenia skierowały się w ułamku sekundy na nowego sąsiada Przypadka. I trudno stwierdzić, kto był bardziej zdziwiony podejrzeniem detektywa: sam oskarżony czy wszyscy na niego patrzący. Przecież Makuszewski to był nikt, człowiek pozbawiony ambicji, zwykły podnóżek Hirka!
– Pan się myli – powiedział z kamienną twarzą sąsiad Przypadka.
– Chciałbym, bo pańska metoda bardzo przypomina moją, a i sąsiadem jest pan, z mojego punktu widzenia, wyjątkowo niekłopotliwym.
– Jaka metoda? – zirytował się Makuszewski. – O czym pan mówi?!
– O tym, że ludzie są banalnie przewidywalni. I pan to też wie. I zdaje sobie sprawę, że wszyscy szefowie tych szlachetnych fundacji poprzegryzaliby sobie gardła, żeby tylko wyrwać z nich należny grancik, – Jacek wiedział, że już w tej chwili prywatni nadawcy przerwali transmisję jego wystąpienia i nagrywali tylko na użytek późniejszego montażu. – Dlatego kiedy pana szef opowiedział swój powtarzający się sen o goniącym go samochodzie, pomyślał pan, że może właśnie nadeszła pana szansa. Wciąż wszyscy spychali pana na drugi plan, chociaż pan uważał, że powinien grać pierwsze skrzypce.
– I niby jak to wszystko zrobiłem? – usiłował ironizować Makuszewski.
– Dość prosto. Dowiedział się pan, że można tanio wynająć mieszkanie obok mnie, a szef wyznał panu wcześniej, że tylko ja mogę rozwiązać sprawę zabójcy ze snów. Dlatego wbrew oporowi żony zamieszkał pan obok mnie i czekał na okazję, by nas ze sobą poznać. Zaś jeszcze wcześniej powiedział pan swojej żonie o śnie swego szefa, bo wiedział pan, że doniesie ona o tym swojemu kochankowi Brąglowi. – Oczy wszystkich dziennikarzy przeniosły się na moment na Makuszewską, która tylko przygryzła wargi i spuściła wzrok, a potem na szefa fundacji Miasto na Dwóch Kółkach, ale ten wykrzyknął:
– Stanowczo zaprzeczam!
Mimo że Brągiel był autentycznie oburzony podejrzeniami, kilku dziennikarzy parsknęło śmiechem. Szef Miasta na Dwóch Kółkach nie należał do przesadnie dyskretnych osób i znajomi żurnaliści znali doskonale listę jego kochanek.
– Skoro już nikt nie wątpi w związek tych dwojga, przejdę dalej – kontynuował Przypadek. – Dla pana Makuszewskiego było jasne, że Brągiel nie przepuści tej okazji. Pan Hirek znany był z licznych konfabulacji na temat zagrożenia jego życia w walce o szlachetną sprawę. Pan Makuszewski nie wiedział wprawdzie, co kochanek żony wymyśli, ale chciał mieć pewność, że ktoś to odkryje, i to w sposób efektowny, żeby sprawy nie dało się zamieść pod dywan. Dlatego postanowił się sprowadzić koło mnie, żebym to ja zrobił, wmawiając uprzednio swojemu szefowi, że tylko ja mogę rozwiązać zagadkę mordercy z jego snów. Wywołało to wściekłość pani Makuszewskiej, która słusznie się obawiała, że namieszam w planach Brągla, i nie chciała zostać moją sąsiadką, a jej mąż bał się jej nawet przyznać, że w imieniu swego szefa mnie wynajmuje…
– Przecież sama do pana przyszłam i powiedziałam o swoich podejrzeniach! – oburzyła się Makuszewska.
– Tak i dzięki temu zrozumiałem, że pani obawia się teraz bardziej kogoś innego niż mnie. Tym kimś był pani szef, pan Rossa-Rostafiński. Zorientowaliście się, że chce was wyrolować, pewnie podobnie jak wy jego. Dlatego opowiedziała mi pani, że szef wyznał jej, iż musi załatwić Hirka, aby dobrać się do grantu.
– Jak mogłaś?! – Arystokrata spojrzał z oburzeniem na swoją asystentkę. – Tyle dla ciebie zrobiłem. Zwalniam cię!
– Jak sądzę, był to wyraz pewnej rozpaczy, bo zakładam, że pan Rossa-Rostafiński zagroził pani dekonspiracją romansu z Brąglem, nie wiedząc, że pani mąż i tak o nim wie. I postanowił się nie tylko wybić na niepodległość, ale też zemścić na żonie.
– I co? Oskarża mnie pan o przeprowadzkę koło siebie?!
– Ja pana nie oskarżam o nic. Tak jak mówiłem, skorzystał pan tylko z tego, że ludzie są banalnie przewidywalni. Stworzył pan jedynie warunki do tego, żeby oni wszyscy rzucili się sobie do gardeł i robili różne świństwa i głupoty w walce o pieniądze, a ja miałem to ujawnić. Nic więcej pan nie musiał robić. Tylko obserwować i korygować. Gdy pan Brągiel został pobity, ale nie pomyślał w pierwszej chwili o tym, że stoi za tym Hirek, postanowił pan pewnie z pomocą żony jakoś mu to podpowiedzieć.
– No wiesz co?! – oburzył się Hirek. – Takiej podłości to się nie spodziewałem!
– Nic mi pan nie udowodni – rzucił Makuszewski do Przypadka.
– I nie muszę. Do więzienia pan za to i tak raczej nie pójdzie, za to nici z pana planu szybkiego założenia fundacji, kiedy ta nieświęta trójca się skompromituje, i sięgnięcia po ten Wielki Grant. Wszystkim on wam uciekł sprzed nosa i pewnie młode wilczki z innych szlachetnych fundacji i stowarzyszeń rozszarpią go na mniejsze kawałki.


wtorek, 12 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 20


Korytarz czwartego piętra kamienicy przy ulicy Koneckiej 40 spowijała jak zawsze ostatnio chmura gęstego dymu. Zygfryda i Teodora dopalały właśnie pierwszą paczkę tego dnia, więc dało się jeszcze rozróżnić ich kontury.
– I jak myślisz, Zyzia, kto zabił?
– Dorka, nie tutaj, Jacuś prosił, żebyśmy o sprawie mówiły tylko w domu.
– Ale to przecież jest zagadka detektywistyczna. A jak tu się skupić bez fajeczki?
– Kawkę sobie zrobimy, pogadamy i rozwiążemy zagadeczkę – zaproponowała Zygfryda.
– Trzy już dzisiaj wypiłyśmy.
– W domu pijemy sześć.
– Ale tam z papieroskiem. A tu, nie ma jak. Może powinnyśmy jakiś stolik i krzesełka wynieść na korytarz? – zastanawiała się Teodora.
– Będzie się burzył ten spod trzynastki.
– Przecież Minka nam mówiła, że pod trzynastką to nikt za długo nie mieszka. Pechowe mieszkanie. To jak myślisz, kto zabił?
– No przecież wszyscy żyją. To dopiero chcą kogoś zabić – wyjaśniła siostrze Zygfryda. – I to nie wiadomo, czy na pewno.
– Ano tak. Ale myślałam, że jak detektyw zagadki rozwiązuje, to trup musi być obowiązkowo. Jakaś rozrywka byłaby przy tym większa.
– No to może jeszcze kogoś zabiją?
– Miejmy nadzieję – ucieszyła się Teodora.
– Ale na razie to nie wiadomo, kto chce zabić.
– Jacuś mówi, że oni toby się tam wszyscy najchętniej pozabijali, żeby tylko dotacje czy tego granta dostać.
– No to może faktycznie ten Brągiel postanowił zabić tego Hirka? Odpadłby mu konkurent do granta. Wynajął tego pajaca z telewizji, co to ledwo kojarzy rzeczywistość, żeby go stuknął? Tego Bolka i tak nikt poza Jacusiem nie potrafi namierzyć – stwierdziła Zygfryda.
– Nie da się wykluczyć, Zyzia. Ale to jednak, pomyśl, duże ryzyko jest. Morderstwo to poważna sprawa. Teraz to jeszcze spowodował zwykły wypadek, więc policja może go tak umiarkowanie szukać. Ale przy morderstwie to jednak by pana Bolka mogli lepiej namierzyć.
– No, ale Hirek na niego wściekły, pewnie dlatego jednak wynajął tych ludzi, żeby Brąglowi kości policzyli. Bo ten Hirek to podobnież od dziecka miał problemy z prawem i nawet w poprawczaku siedział.
– Niby tak, Zyzia, ale pomyśl, to jeszcze większe ryzyko jest, bo wszyscy wiedzą, że Hirek oskarża Brągla o wypadek, to od razu pierwszą myślą jest, że to on zamówił tę bandę.
– Pierwszą niby tak. Ale to może jest właśnie zbyt oczywiste? Dlatego zaryzykował.
– A ja to myślę, że to jednak ten arystokrata jest – powiedziała Teodora. – Takim hrabiom to nie można za grosz ufać. Pamiętam jak mnie taki jeden zbałamucił, obiecywał, że hrabinią będę albo i księżną i co z tego miałam? Okazało się, że to zubożały aptekarz spod Kamieńca.
– Dorka, odchodzisz od sprawy.
– Nie odchodzę. Ten hrabia to dla mnie po prostu cwaniak. Moim zdaniem to mogło być tak: dowiaduje się, że Brągiel chce sprzątnąć sprzed nosa granta Hirkowi. Znajduje Szołtysika, który ma dziurawą pamięć, i wmawia mu, że nazywa się Brągiel. Nie przerywaj mi, Zyzia, on może wcale nie jest hrabią tak jak ten mój. To i takiemu Szołtysikowi mógł wmówić, że jest Brąglem. Wynajął go, żeby przejechał Hirka, a potem zrzuciłby winę na Brągla, bo nawet sam Szołtysik byłby przekonany, że go stary kumpel Brągiel wynajął. Wszystko kontroluje przez tę Makuszewską, bo wie, że ona z tym Brąglem się na boku puszcza. – Ostatnie zdanie wypowiedziała pół tonu ciszej.
– Ale swoją drogą, że się ten Makuszewski nie zorientował, że mu się żona puszcza. Jacuś mówił, że to tajemnica poliszynela.
– Bo za mało kawy pije i papierosków nie pali. Cały czas tę swoją zieleninę wsuwa, a to na mózg słabo robi.
– No my też już nic nie wymyślimy bez następnej kawki i papieroska. Chodź, idziemy pstryknąć telewizorek, Jacuś obiecał, że będzie rozwiązanie zagadki na żywo.
Zanim jednak siostry zdążyły wejść do swojego mieszkania, otworzyły się drzwi pod trzynastką, z których wyszedł Makuszewski. Na ramieniu dźwigał rower i widząc, że nic nie widzi, skrzywił się okropnie. Potem rozkasłał się na chwilę, zanim powiedział zirytowany:
– No nie, ja naprawdę mam tego dość. Jak panie sobie chcą, to proszę się truć we własnym domu. Ja nawet w mieszkaniu z trudem oddycham przez ten smród z korytarza!
– Mówiłyśmy przecież…
– Mnie to nie interesuje. Mogę się zająć podwyższeniem barierek na balkonie, żebyście panie na pewno nie wypadły. A nie mam zamiaru się truć!
– To po co pan tu jeszcze stoi? – zdziwiła się Teodora. – Jakby się pan faktycznie nie chciał truć, toby pan wziął w domu głęboki oddech i do parteru dałby pan radę.
– Ale panu to się pewnie dymek marzy, tylko się pan nie chce przyznać.
Makuszewski zacisnął zęby i zaczął schodzić z rowerem na ramieniu. Zatrzymał się jednak na półpiętrze i rzucił do sióstr:
– Nie dziwię się, że obie zostałyście starymi pannami!
– Co ty gadasz, chłopczyku? – obruszyła się Teodora. – Ja pochowałam trzech mężów.
– A ja czterech – dorzuciła Zygfryda.
– Też trzech – sprostowała Teodora. – Za czwartego nie zdążyłaś wyjść.
– Ale zdążyłam go pochować!

piątek, 8 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 19


Mateusz Brągiel oprócz potłuczeń i siniaków nie miał żadnych poważniejszych uszkodzeń i lekarz najchętniej nie przyjmowałby go na oddział szpitalny, ale szef Miasta na Dwóch Kółkach powołał się na swoje znajomości i zażądał bezwzględnej hospitalizacji na okres przynajmniej dwóch dni. Wiedział, że tyle absolutnie wystarczy, aby przygotować wielką konferencję prasową, dzięki której zdobędzie w mediach kilka dodatkowych punktów przewagi nad swoimi przeciwnikami. Korzystając z tego, że dostał pojedynczą salę, obdzwaniał więc po kolei wszystkie zaprzyjaźnione redakcje i czuł już nieuchronnie nadchodzący tryumf.
Miał zamiar wykonać kolejny telefon, kiedy drzwi się otworzyły i zobaczył ostatnią osobę, której by się tu spodziewał.
– Adela?! Co ty tu robisz?!
– Nic ci nie jest? – Makuszewska jak każda kochająca kobieta przystąpiła do oględzin stanu zdrowia ukochanego.
– Nie, trochę mi tylko siniaków nabili. Ale nie możemy teraz tak ryzykować przed finałem.
– Bałam się o ciebie.
– Niepotrzebnie. Ci faszyści nie potrafią dobrze bić.
– To nie żadni faszyści. To Hirek.
– Co?! Nie odważyłby się.
– Krzysiek mi powiedział, że Hirek chce kogoś wynająć, żeby ci porachował kości. Nawet miał mu zlecić szukanie kogoś takiego, ale Krzysiek się wycofał. Sam wiesz, że to tchórz straszny. Ale pewnie Hirek sobie poradził.
– No tak, zadzwonił do dawnych znajomych z poprawczaka. Że też od razu nie pomyślałem, że to właśnie on. Ale że się odważył tak ryzykować? No nic, to przyda mi się jeszcze bardziej. Już samo świeże pobicie przez faszystów dałoby mi przewagę w walce o ten grant, a jak jeszcze to będzie wina Hirka, to mam drania! Dzięki, Adelko, a teraz spadaj, bo nikt cię tu nie może widzieć.
– Przecież sporo osób wie o nas. Sama się dziwię, że Krzysiek się jeszcze nie domyślił.
– Bo cię głupek kocha – wypalił Brągiel, ale zaraz się poprawił. – To znaczy ja też cię kocham, ale jakbyś mi wywinęła z kimś taki numer, tobym zauważył. No, idź już. – Machnął ręką na kochankę i zaczął trzeć policzek, zastanawiając się, jak dobrze wykorzystać całą sytuację. Dlatego też nie od razu zauważył, że nie jest jeszcze sam w pokoju. – No czemu tak stoisz?
– Bo nie wiem, co wykombinował ten mój szef.
– Mówiłem ci, nim się nie przejmuj. To jest takie arystokratyczne gówno, które nic nie potrafi wykombinować. Najpierw jeszcze musiałby się dowiedzieć, co ja planowałem.
Adela wbiła wzrok w szpitalną podłogę i nic nie powiedziała. Nie musiała jednak, bo Brągiel w jednej chwili wszystkiego się domyślił.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że mu wygadałaś?!
– Groził, że powie o nas Krzyśkowi.
– I co z tego!? Już dawno chciałaś rzucić tego fajtłapę!
– Ale ty nic nie mówisz. Obiecałeś, że będziemy razem. Że mnie przyjmiesz do swojej fundacji na wspólnika. To ode mnie dowiedziałeś się o tym Wielkim Grancie. – Makuszewska spojrzała na Mateusza Brągla w nadziei, że teraz doczeka się jednoznacznej deklaracji, a najlepiej słów: „Weź klucze z moich spodni i wprowadzaj się do mnie”. Zamiast tego usłyszała to co zwykle od kilku lat.
– No i… miałem zamiar to zrobić. Ale dopiero po tym Wielkim Grancie. On by mnie ustawił na parę lat. To znaczy nas by ustawił – poprawił się. – A teraz widzisz, wszystko wisi na włosku, bo się przestraszyłaś! Dobrze, że chociaż Remigiusz to matoł, na pewno nie wymyśli nic ważnego.
– Nie lekceważ go. On już jest na tym rynku ponad dziesięć lat i zdobył sporo dotacji i grantów.
– Pewnie na niektórych działa ten jego tytuł hrabiowski. No i miał zwykłe szczęście.
– Ja myślę, że miał coś więcej. On mi nie wszystko mówi, ale potrafi być bezwzględny.
– Remigiusz?! – Mateusz uśmiechnął się na poły kpiąco, na poły z niedowierzaniem. – Daj spokój, Adela, i nie zawracaj mi głowy. Muszę przygotować plan konferencji.
– Hirek ma też zamiar zwołać swoją.
– Tym lepiej, zgramy je i zgniotę go! Ale co on chce na swojej ogłosić?
– Podobno Przypadek jest już bliski rozwiązania sprawy. Brakuje mu jeszcze małego elementu. Tak mi mówił Krzysiek.
– Niedobrze, że on was sprowadził koło tego Przypadka. Powinnaś mu to wybić z głowy.
– Po prostu powiedział, że znalazł bardzo tanie mieszkanie do wynajęcia. Zanim się zorientowałam, byłam sąsiadką Przypadka. Zresztą może nam pomoże…
– Jak? – zaniepokoił się Brągiel.
– Zasugerowałam mu, że Rossa-Rostafiński chce jakoś załatwić Hirka, tylko nie wiem jak.
– Idiotko! Po co to zrobiłaś!? – wrzasnął wściekły szef Miasta na Dwóch Kółkach.
– Przestraszyłam się. Przecież mi groził. Poza tym bałam się, że zacznie najbardziej podejrzewać ciebie, dlatego pomyślałam…
– Nic nie pomyślałaś! Jakbyś pomyślała, tobyś tego nie zrobiła! Wynoś się stąd! Nie chcę cię więcej widzieć!
Adela chciała się jeszcze powołać na łączące ich uczucie, ale uznała, że to nie jest najlepsza pora. Wyszła potulnie, a gdy tylko zniknęła za drzwiami, Brągiel odetchnął z ulgą i się uśmiechnął.
„W sumie dobrze się złożyło – pomyślał. – Czas już było zakończyć ten idiotyczny romans. A ten detektyw czy to arystokratyczne gówno nie dadzą rady mi przeszkodzić. Jestem za dobry w te klocki!”

czwartek, 7 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 18


Przodkowie Remigiusza Rossy-Rostafińskiego słynęli z bycia dobrymi jeźdźcami. Ich nogi zawsze wyglądały w ten sposób, jakby zamierzali ścisnąć udami wierzchowca, którego mieli pod sobą. Miało to o tyle dramatyczne skutki, że pradziad arystokraty, kilkakrotnie prowadząc swój automobil, gdy zobaczył nieuchronnie zbliżające się drzewo, zamiast nacisnąć pedał hamulca, ściskał fotel, jakby siedział na koniu, i pociągnął do siebie kierownicę jak uzdę.
Remigiusz Rossa-Rostafiński umiał na szczęście korzystać z hamulców, ale wielu twierdziło, że jeździ na swoim rowerze, jakby kłusował na wierzchowcu. Był to niezwykle wygodny miejski rower z szerokim siodełkiem, na którym siedziało się prawie jak na kanapie w salonie. Nie rozwijał na nim nigdy nadmiernej prędkości i najchętniej jechałby cały czas stępa, ale ponieważ było to trudne dla utrzymania równowagi, zwykle przechodził w kłus. Prezentował się przy tym nadzwyczaj godnie, jak nie przymierzając dziedzic objeżdżający swoje włości.
Jednak dzisiejszą przejażdżkę popsuł mu osobnik, który stanął na ścieżce rowerowej, blokując przejazd swoim pojazdem. Był to akurat moment, w którym chodnik dla zwykłych ludzi nieco się oddalał i nie dało się łatwo ominąć zawalidrogi, spoglądającego w jakiś taki dziwny, ironicznie-dobrotliwo-pobłażliwy sposób na arystokratę. Chcąc nie chcąc więc Remigiusz Rossa-Rostafiński przystanął i zapytał:
– Stało się coś, dobry człowieku?
– Chciałem prosić pana hrabiego o chwilę rozmowy.
Arystokrata spojrzał z odrobiną zdziwienia na zawalidrogę. Bardzo lubił tytułowanie go hrabią, ale poza własnymi dawnymi włościami nie był do tego przyzwyczajony. Na dodatek domyślił się od razu po tych słowach, z kim ma do czynienia.
– Pan detektyw Przypadek, jak mniemam?
– W rzeczy samej, panie hrabio.
– Czym mogę panu służyć?
– Chciałem zapytać pana hrabiego, czy ma coś wspólnego z ostatnimi wydarzeniami wśród rowerowych znajomych.
– Ależ skąd, jak mógłbym mieć coś wspólnego z tymi kłótniami i przepychankami – prychnął pogardliwie i z wyższością arystokrata. – Brzydzę się takimi rzeczami, uważam, że osoby należące do dobrego towarzystwa, jeśli nawet mają wzajemne anse, powinny prać brudy na zapleczu, a nie wynosić je na zewnątrz.
– Absolutnie zgadzam się z panem hrabią. – Przypadek skłonił się tak uniżenie, że Rossie-Rostafińskiemu przyszło na myśl, iż musi z niego kpić. Po chwili jednak uznał, że widocznie jego arystokratyczna postawa musiała tak wpłynąć na pochodzącego niewątpliwie z plebsu Przypadka. Miewał już takie zdarzenia w swoim życiu, kiedy, wydawać by się mogło, ludzie równi mu statusem intelektualnym, gdy dowiadywali się o jego pochodzeniu, nagle zmieniali się niemal w parobków, ściskających swoje nie najgustowniejsze kapelusze przed panem dziedzicem.
– Sam więc pan widzi, że nie mogę i nie mam zamiaru mieć nic wspólnego z tymi karczemnymi awanturami, które urządzają moi koledzy. Gdyby tylko było to w mojej mocy, to najchętniej pogodziłbym ich jakoś i zakazał tychże kłótni. Nie jest to jednak możliwe. To już nie te czasy, gdy słowo osób takich jak ja znaczyło więcej niż wszystkie prawa. Żyjemy w okresie upadku autorytetów i hierarchii.
– Ma pan hrabia absolutną rację. Rzadko dziś można spot­kać osoby szanujące autorytety. Ja takich właściwie nie spotykam.
– I ja w istocie raczej rzadko. Jeszcze tylko gdy czasem odwiedzę swoje stare włości, to tam ostały się ze dwie, trzy rodziny okazujące mi należyty szacunek.
– W dzisiejszych czasach to, można by rzec, sprawa na wagę złota.
– Nie inaczej, mój dobry człowieku. – Remigiusz Rossa-Rostafiński czuł, że coraz bardziej lubi niezwykłego detektywa i że będzie przy tym chyba pierwszą osobą wśród swych znajomych, o której można tak powiedzieć. – Dlatego staram się dla nich coś robić. Może nawet niedługo trafi mi się ku temu okazja.
– Jak widzę, pan hrabia dba o swoich poddanych. Ja zawsze uważałem, że nikt tak nie dbał o ludzi jak dziedzic o swoich parobków.
– To prawda. Dlatego może zdecyduję się specjalnie dla nich otworzyć jakieś Muzeum Cyklizmu... – Arystokrata urwał, bo zorientował się, że może trochę się zagalopował. – Choć chyba za wcześnie o tym mówić.
– Rozumiem, ale w pełni popieram i trzymam kciuki za spełnienie pana planów. A dzisiaj już pożegnam się z panem hrabią, jeśli pan hrabia pozwoli.
– Oczywiście, dobry człowieku. Do zobaczenia.
– Z pewnością, do zobaczenia.
Remigiusz Rossa-Rostafiński spojrzał za oddalającym się Jackiem. Dlaczego wszyscy mówili, że jest taki bezczelny i niegrzeczny? Jemu wydał się nadzwyczaj ujmujący, no i znający swoje miejsce na drabinie społecznej. Na pewno miło będzie go kiedyś jeszcze spotkać.
A teraz czas już pedałować do domu, starczy tej rytualnej przejażdżki. Jazda na koniu była niewątpliwie mniej męcząca.

środa, 6 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 17


Mateusz Brągiel zawsze dzielnie walczył, żeby stojaki rowerowe były w dokładnie każdym miejscu, które tego potrzebowało albo nie. Zainicjował kampanię, że na każdego mieszkańca Warszawy powinny przypadać co najmniej cztery miejsca parkingowe dla rowerów. Był autorem słynnego artykułu o wizycie w Ministerstwie Kultury, w trakcie której zabrał ze sobą rower do gabinetu ministra, bo nie miał go do czego przypiąć przed wejściem. Wprawdzie rower miał nóżkę, a podjazdu przed budynkiem urzędu pilnowało wielu strażników, jednak to nie wystarczało Brąglowi, który grzmiał na łamach prasy i portali:
„Jak takie coś mogło mieć miejsce w cywilizowanym kraju w dwudziestym pierwszym wieku?! W kraju, w którym wciąż budują się nowe kościoły, a za koszt jednego z nich można byłoby postawić milion rowerowych stojaków! Skoro ludzie starzy mają gdzie się iść pomodlić, to przyszłość tego kraju, jaką są rowerzyści, powinna bezwzględnie posiadać miejsca, w których mogłaby przypiąć swoje pojazdy. Można by sobie nawet spokojnie wyobrazić, że wokół takich stojaków rozkwit­łoby nowe życie duchowe, pozwalające spotkać się młodym ludziom i wymieniać poglądy na temat cyklizmu. Kto wie, czy takie miejsca nie zamienią się w świątynie nowych ruchów społecznych!”
Efektem całej kampanii było uzyskanie pokaźnych dotacji, pochodzących nie tylko od państwa, z Unii Europejskiej, lecz także firm produkujących rowery lub nawet niemających z tym nic wspólnego, ale uważających, że opłaca się zaistnieć medialnie przy takiej akcji. Wprawdzie według wstępnych obliczeń zebrane fundusze powinny wystarczyć na montaż dziesięciu tysięcy nowych, solidnych stojaków, to ostatecznie stanął ich tylko tysiąc. Pojawiło się bowiem mnóstwo komplikacji i obiektywnych trudności, realizacja się przeciągała, a osoby zatrudnione do całej akcji musiały przecież otrzymywać regularnie swoje pensje. Nikt jednak nie miał o to pretensji do Mateusza Brągla, bo rozumiano, że prowadzi słuszną, choć niełatwą walkę i rzucanie mu kłód pod nogi przez zadawanie kłopotliwych pytań jest kiepskim pomysłem.
Tak się jednak złożyło, że szef Miasta na Dwóch Kółkach sam nigdy nie korzystał z rowerowych stojaków. Złośliwi twierdzili, że jest jak pewna słynna piosenkarka reklamująca rajstopy, prywatnie znana z tego, że ma awersję do tej części damskiego ubioru. Mateusz Brągiel miał jednak poważne powody do takiego zachowania. Jego model roweru był niesamowicie drogi, posiadał mnóstwo najróżniejszych udoskonaleń, za które właściciel też niemało zapłacił. Słowem, lekko licząc, wart był ponad trzydzieści tysięcy złotych i nie można było go zostawiać na łasce różnych frustratów, którzy posiadając słabszej klasy pojazdy, mogli wyładować swoją złość na jego ukochanym maleństwie.
Dlatego też gdy tylko gdzieś się udawał, zabierał swój pojazd do wnętrza budynków. A gdy ktoś nieopatrznie zapytał, dlaczego nie przypiął go do któregoś ze stojaków, to odpowiadał zawsze, że akurat zabrakło miejsca, a on zawsze powtarzał, że nakłady na stojaki powinny być zwiększone i sam wciąż czeka na więcej funduszy, by postawić kolejne.
W swojej fundacji miał jednak specjalne miejsce parkingowe wewnątrz, rzec by można luksusowy garaż. Pomieszczenie dwa na trzy metry, z drzwiami zamykanymi na klucz, z mnóstwem części zamiennych i gadżetów, które mógł wymienić w wypadku jakiejś awarii mającej miejsce w drodze do pracy. Tu jego pojazd był absolutnie bezpieczny.
Dziś został w fundacji wyjątkowo długo. Koncepcja ochrony dziedzictwa kulturowego cyklizmu wymagała dopracowania, bo w grę wchodziły zbyt poważne pieniądze, żeby móc liczyć na to, że przejdzie byle jaki projekt. W konkursie miało startować mnóstwo młodych rowerowych wilczków chcących wyszarpać swój kawałek mięsa ze zdobyczy. Dlatego on musiał mieć superpomysł! W dodatku uznał, że opracuje go sam, żeby utrzymać go w tajemnicy, bo nie ufał nawet najbliższym współpracownikom.
Wprawdzie wyszedł z pracy, kiedy jeszcze słońce nie zaszło za horyzont, ale ponieważ było sporo chmur, panowała już szarówka. Wsiadł na swój ukochany rower i chciał już ruszyć z piskiem opon, gdy ze zdziwieniem poczuł, że mimo kręcenia pedałami wciąż stoi w miejscu. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę trzymającego lekko uniesione tylne koło jego pojazdu.
– Co pan robi?!
– Daję panu lekcję. Pan bardzo szybko i niebezpiecznie jeździ.
– Niech pan się ode mnie odczepi! – krzyknął Brągiel i chciał szarpnąć kierownicą, ale wtedy poczuł, że ją też ktoś trzyma. – Co to ma znaczyć?! Ja zawołam policję! Poli… – Głos uwiązł mu w gardle, bo jego usta zakryła potężna łapa napastnika. Potem już Brągiel wprawdzie wykrzykiwał mnóstwo inwektyw pod adresem faszystów (bo przecież nikt inny nie mógł napaść tak postępowego działacza), ale tego również nikt nie słyszał.
Nie to jednak było najgorsze. Trzech napastników zdjęło go z roweru i rzuciło pojazd bez najmniejszego szacunku na samochodowy parking. Następnie jeden z nich wsiadł do jakiegoś rzęcha i przejechał po pojeździe szefa fundacji kołami. Brągiel myślał, że pęknie mu serce. Zebrał wszystkie swoje siły, żeby rzucić się na ratunek ukochanemu pojazdowi. Wyrwał się z rąk opryszka i rzucił pod koła samochodu, aby zapobiec zbezczeszczeniu roweru.
– Oszalałeś, idioto?! – krzyknął jeden z rzezimieszków i złapał go w ostatniej chwili za rękę. Lecz był to jedyny i ostatni przyjazny gest ze strony napastników. Zaraz potem Brągiel bardzo boleśnie odczuł, jak to niedobrze i niebezpiecznie jest jeździć z nadmierną prędkością po ścieżkach rowerowych.
Szczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, zaraz gdy tylko napastnicy odjechali, na miejscu pojawiła się karetka pogotowia, wezwana już wcześniej do ofiary pobicia.

wtorek, 5 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 16


Bolko Szołtysik był w tej chwili szczęśliwym człowiekiem. Nie wiedział zbyt dużo i tak właściwie niewiele go interesowało. Tak naprawdę jedyną ważną rzeczą w jego życiu było zapewnienie sobie odpowiedniej ilości środków relaksujących, które mógłby wypalić, uwalniając prace nieznanych rejestrów własnego mózgu. Ale po co miał je uwalniać, tego nie wiedział, skoro i tak w praktyce nie robił z nich użytku. Oczywiście nieraz był cytowany w wielu miejscach, gdyż nauczył się świetnie powtarzać banały i komunały wyprodukowane najczęściej na amerykańskich uczelniach, które dawno temu dotarły tam z Rosji przez Niemcy. Niewiele z nich rozumiał, ale wiedział, że warto je powielać, bo dzięki temu można wciąż należeć do grona ludzi na odpowiednim poziomie i wieść spokojne życie. Był wręcz idealnym materiałem na dziennikarza wiodących mediów w jakimkolwiek cywilizowanym kraju.
Dlatego nawet gdy wskutek niezbyt mądrych wypowiedzi i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności nikt go nie chciał zatrudnić, on nie tracił poczucia, że cały czas jest na topie. Bardzo pomagały mu w tym jego ulubione środki relaksujące, po których nadal mu się zdawało, że albo za chwilę wychodzi na nagranie jakiegoś bardzo popularnego show, albo właśnie z takowego wraca. W tej chwili też był przekonany, że pewnie znalazł się w tych krzakach, dlatego że ma przerwę w studio, podczas której musi się odprężyć, by zadawać uczestnikom kolejnego show błyskotliwe i podchwytliwe pytania. Był też absolutnie pewien, że tego miejsca nie zna nikt, dlatego bardzo się zdziwił, kiedy ujrzał przed sobą uśmiechniętą twarz swojego starego znajomego.
– A ty… co tu robisz?! – zapytał przerażony, chowając za sobą tlący się środek relaksacyjny.
– Nie pamiętasz? Już cię kiedyś nakryłem w tych krzakach, jak się relaksowałeś w przerwie nagrania.
– No… teraz to też muszę zrobić. – Bolko uznał, że skoro i tak został zdemaskowany, to może sobie pozwolić na sztachnięcie się, co też szybko uczynił.
– Rozumiem, nie przeszkadzaj sobie.
– Czekaj, a po co ty mnie tu właściwie nakryłeś?
– Jak zwykle po to, żeby uzyskać informację w sprawie, która mnie interesuje.
– A, chyba kojarzę poprzedni raz. Ale wydawało mi się, że wtedy mi się śniłeś.
– To uznaj, że teraz to też jest sen.
– Ale jak to sen, to znaczy, że nic ci nie muszę mówić – zauważył wyjątkowo przytomnie Szołtysik.
– Tym samym nic nie ryzykujesz, możesz mówić wszystko, bo przecież to zostanie w twoim śnie. A gdyby to jednak nie był sen, to po co ryzykować, że wszyscy się dowiedzą, gdzie się relaksujesz?
– Ostro pogrywasz – burknął Szołtysik i nagle skojarzył jakieś ostatnie wydarzenie, które pamiętał jak przez mgłę i nie do końca rozumiał jego sens. Wiedział tylko, że było to coś szalenie istotnego, a on był bohaterem. – A ja ci chyba ostatnio uratowałem życie, nie?
Przypadek się uśmiechnął. Mógłby wprawdzie upadłemu szołmenowi przypomnieć, że było dokładnie na odwrót, ale zrezygnował. Lepiej, żeby Szołtysik myślał o nim w tej chwili, że jest twardym graczem nieznającym uczucia wdzięczności. Dlatego powiedział tylko:
– To było dawno i nieprawda, Bolek. A teraz interesuje mnie niejaki Mateusz Brągiel.
– Brągiel, powiadasz? A tak, coś pamiętam. Chyba – zamyślił się na chwilę. – A wiem, zdaje się, że to mój kumpel, nawet chyba ostatnio u niego nocowałem. Tylko czekaj, po co ja u niego nocowałem? Przecież mam mój piękny penthouse. Ostatnie piętro, dziewięćdziesiąt dwa i trzy dziesiąte metra kwadratowego. Okna na wschód. Widzę Wisłę, do której w linii prostej mam ledwie siedemset dwadzieścia cztery metry, a drogą równiuteńki kilometr. O ile nie liczyć zjazdu windą. Od drzwi do windy mam cztery i dwie dziesiąte metra, sześć pięter po trzy metry to będzie… – Bolko zawsze lubował się w podawaniu z zegarmistrzowską precyzją wszelkich danych na temat posiadanych przez siebie dóbr materialnych niezależnie od tego, czy było to mieszkanie, czy rolka papieru toaletowego.
– Pewnie gdzieś z nim zabalowałeś i dlatego cię przygarnął – przerwał mu Przypadek, kierując przy okazji rozmowę na bardziej interesujące go tory.
– No tak, racja. Obiecałem mu za to, że mu załatwię u dilera jazdę taką fajną bryczką terenową. Wiesz, ja mam świetne kontakty wśród dilerów, co i raz któryś pożycza mi furkę, żeby wypromować nowy model na mieście.
– No i co, skorzystał?
– No jak miał nie skorzystać? Głupi by nie skorzystał. Gonił potem nawet jakiegoś gościa na rowerze, który mu podpadł. Tylko czekaj, skąd ja to wiem? Aha, chyba siedziałem wtedy obok niego. Tamten zdaje się wywinął nawet fikołka. Potem jak gadałem z Matim… Znaczy z Brągielem… Czekaj, chyba już potem z nim nie rozmawiałem. Sam odstawiłem bryczkę do dilera. Jak Mati się ulotnił z tego samochodu? Masz jakiś pomysł? – zapytał Szołtysik, ale ze zdziwieniem zauważył, że jest sam.
Rozejrzał się uważnie po swojej kryjówce. Potem wychylił się z krzaków na zewnątrz. Zobaczył na suchej ziemi ślady kół rowerowych. Gdzieś na horyzoncie zauważył też jakiegoś odjeżdżającego cyklistę.
– Nie, to nie może być Przypadek – powiedział pod nosem. – On wszędzie biega. Czyli to znów musi być sen. Tylko dlaczego ten gnój tak często mi się śni? Chyba mam obsesję na jego punkcie.
Spojrzał na budynek stacji telewizyjnej, w której przez lata nagrywał swoje programy.
– Chyba muszę wracać, pewnie przerwa się skończyła. A może już skończyliśmy nagrywać program? Tak, na pewno skończyliśmy. To skoczę po swoją bryczkę na parking. A nie, chyba dzisiaj przyszedłem na piechotę. To idę do domu. Tylko gdzie ja dzisiaj mieszkam?

poniedziałek, 4 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 15


Remigiusz Rossa-Rostafiński nie był wbrew swej profesji rowerowym ortodoksem. Zdarzało mu się korzystać z komunikacji publicznej, nie tylko tej elektrycznej, ale również takiej wydzielającej spaliny. Szczególnie gdy chciał odwiedzić niewielki pałacyk w Kobzach, leżących około czterdziestu kilometrów od Warszawy. Prowadziła tam przez większość trasy jedynie wąska droga. Jeździło po niej dużo samochodów, które, mijając się, musiały na wszelki wypadek zwalniać, bo kierowcy nie byli pewni, czy nie zahaczą się lusterkami. O podróży rowerem trudno było myśleć, chyba że się chciało usłyszeć wiązankę niezbyt przyjemnych słów od kierowców i poczuć podmuch mijanych aut przed wpadnięciem do przydrożnego rowu.
Dlatego też arystokrata odwiedzający swoją rodową posiad­łość musiał zwykle korzystać z niezbyt wygodnego busa przeznaczonego dla kilkunastu osób, a zapakowanego zwykle ponad miarę. Czasem pozwalał sobie na dojazd taksówką z Góry Kalwarii, do której docierał miejskim autobusem, i dopiero ruszał dalej do Kobz. Na miejscu czekała na niego nienadająca się do zamieszkania ruinka, z której czasem korzystał tylko w cieplejszych okresach. Witał go także zwykle, uprzedzony wcześniej telefonicznie, Franciszek Zięcina, potomek dawnych kluczników. Nie pamiętał on już wprawdzie przodków Rossy-Rostafińskiego, mieszkających w pałacyku w Kobzach, ale wystarczająco dużo nasłuchał się o nich od swojego ojca i dziadka, którzy wpoili mu bezwzględne posłuszeństwo wobec hrabiów.
– Dzień dobry, panie Franciszku – przywitał się Rossa-Rostafiński, widząc potomka dawnych sług swego rodu czekającego przy bramie.
– Witam pana hrabiego. – W słowach potomka kluczników nie było cienia kpiny, choć też nie dało się słyszeć żadnej służalczej uniżoności. Po prostu zauważył, że tytułowanie w ten sposób Rossy-Rostafińskiego sprawia arystokracie dużo przyjemności, a jego nic nie kosztuje. A czasem pozwala nawet coś zarobić. – Przyjechał pan na odpoczynek?
– Raczej w interesach. – Rossa-Rostafiński podał Zięcinie dłoń. Ten gest zawsze napawał go strachem, bo on sam odziedziczył po swoich przodkach delikatne długie palce. Klucznik zaś miał pięść jak bochen chleba i gdy witał się z arystokratą, ten zawsze obawiał się, że pogruchocze mu kości. – I to w takich, które mogą się nam obu opłacić.
– Miło mi słyszeć, że nie zapomina pan o Zięcinach. Coś trzeba będzie zrobić w domu? W ogrodzie? Chce pan zorganizować jakiś drobny remont, żeby odnajmować pokoje letnikom?
– Nie, nie lubię, jak obcy mi się kręcą po domu. Już wystarczy, że w moim warszawskim mieszkaniu prowadzę stowarzyszenie. Ale rzeczywiście planuję większy remont pałacyku. I stajni.
– Będzie pan hrabia sprowadzał tu konie?
– Nie, to zbyt kłopotliwe. Zrobię tam muzeum.
– Jakieś powozy? Siodła?
– Rowery.
Zięcina spojrzał zdziwiony na Rossę-Rostafińskiego. Wiedział o jego rowerowej pasji, a nawet i o tym, że całkiem nieźle z tego żyje. Taka była teraz moda, a rodzina arystokraty zawsze przodowała w promowaniu mód. Dziadek opowiadał mu, że sto lat temu przodek szefa Jest Rowerowo! średnio raz w roku rozbijał w okolicy automobil, i to w czasach, gdy był to jedyny tego typu pojazd w promieniu dziesięciu kilometrów od Kóbz. Muzeum samochodów – to rozumiał, o starych powozach też słyszał, takie bryczki można było całkiem nieźle czasem wynająć. Ale rowery? Jak się taki rozklekocze, to przecież nie ma co z niego zbierać.
– Niech się pan tak nie dziwi – uśmiechnął się z wyższością Rossa-Rostafiński. – Na początek dostanie pan ode mnie fundusze na skup wszelkich starych rzęchów z okolicy. Ważne, żeby rama była, kółka i łańcuch też by się przydały. Kupi pan kilkadziesiąt sztuk, ale tak maksymalnie po dwieście złotych.
Zięcina oblizał się zadowolony bo już oczami wyobraźni widział, jak ludzie oddają mu rdzewiejące graty za nie więcej jak pięćdziesiąt złotych, a różnica spływa do jego kieszeni.
– Potem trzeba będzie załatwić budowę ścieżki rowerowej, góra parę kilometrów.
– Dokąd?
– Donikąd. Od mojego pałacyku w kierunku Warszawy. Najlepiej, żeby była przez łąki, wzdłuż drogi nie chce mi się prowadzić, bo to się z gminą trzeba dogadywać. Może się urywać w szczerym polu, chociaż nie będzie źle, jak dojdzie do jakiejś zwykłej drogi. Możemy potem powalczyć o fundusze, żeby wzdłuż niej też pociągnęli jakąś ścieżkę rowerową. Ale to niekonieczne. Na początek będę też potrzebował kogoś, kto mi tu doglądnie remontu. Wejście od stajni będzie prosto z ulicy, żeby nikt nie chodził po moim podwórku. No i ktoś musi pilnować tego muzeum i turystów oprowadzać.
– No to już chyba nie ja – zakłopotał się potomek kluczników. – Taki mało wymowny jestem.
– A syn? Nauczy się trochę o modelach starych rowerów, dostanie etat. I dwa, góra trzy razy w tygodniu otworzy muzeum na parę godzin i poopowiada turystom.
– Tak by mogło być – uśmiechnął się zadowolony Zięcina. – Ale to wszystko wielka inwestycja, wygrał pan hrabia w totka?
– Powiedzmy, że mam na to duże szanse – uśmiechnął się Rossa-Rostafiński. – W puli są cztery miliony złotych. To powinno wystarczyć.
– Na pewno wystarczy, ja tu panu świetną ekipę zmontuję! To kiedy zaczynamy?
– Chciałbym jak najszybciej. – Twarz Rossy-Rostafińskiego przybrała zatroskany wyraz. – Ale wie pan, jest taki jeden, co może w tym przeszkodzić.
– Ten komuch co zwykle? – parsknął wściekle potomek kluczników kobziańskich.
– Ten sam. Chciwy, łapczywy i grosza nie przepuści. Gdyby nie on, to pewnie już dawno bym to wszystko tutaj zrobił.
– Jakbym takiego drania dorwał w swoje ręce, tobym mu kości porachował. – Zięcina zacisnął pięści, jakby się szykował do wyprowadzenia ciosów.
– I właśnie może to trzeba będzie zrobić – przyznał ze smutkiem arystokrata. – Musimy lać bolszewików aż do ostatniej kropli krwi. Bo inaczej puszczą nas z torbami.