poniedziałek, 30 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 21

Na biurku podkomisarza Łosia – podkręcającego w tej chwili wąsa, co zawsze było u niego oznaką dużego wysiłku intelektualnego – leżały dwie gazety. „Nowe Życie” ze stonowaną pierwszą stroną, jednym zdjęciem, głównie w czerni i bieli. A obok znacznie bardziej kolorowy „Głos Warszawy”, tytuł z pozoru poważny, choć niektórzy zarzucali mu pewną tabloidowość. W obydwu popularnych dziennikach jedną z głównych wiadomości była ta o śledztwie prowadzonym przez detektywa Przypadka i o tym, kogo podejrzewa o zabójstwo Indży Wasowicz. Kiedy indziej podkomisarz Łoś ucieszyłby się z tej wiedzy uzyskanej bez konieczności rozmowy z detektywem. Teraz jednak spoglądał na płachty gazet z wrogością.
– I co pan na to, panie podkomisarzu? – zapytał starszy aspirant Smańko. – Kogo on w końcu podejrzewa? Staniec? Bieńkowską? Bogdańską? A może jednak tę manikiurzystkę?
– A skąd ja mam to wiedzieć?! – zirytował się podkomisarz.
Przez chwilę czytał obie gazety przytaczające różne argumenty. „Nowe Życie” twierdziło, że na winę Edyty Staniec wskazuje według Przypadka fakt, że przyszła do restauracji, gdzie jadła lancz z Bieńkowską, dziesięć minut po swojej koleżance. Ponadto pracowała kiedyś w IPN i ma trójkę dzieci wciąż z tym samym mężem, poślubionym na dodatek w kościele, co dość jednoznacznie skreśla ją jako prawdziwą feministkę. Z kolei „Głos Warszawy” wskazywał na Katarzynę Bieńkowską, która zniknęła na pięć minut w trakcie lanczu, ponadto miała pretensje do denatki o romans z jej mężem. To mogło tłumaczyć zabójstwo w afekcie, powodowane osobistą nienawiścią. Należy dodać, że obydwie gazety twierdziły zgodnie, że informacje te uzyskały wprost od detektywa.
– On mi to robi specjalnie! – zezłościł się podkomisarz Łoś, ciskając dwoma tytułami o blat biurka.
– Ale co?
– Jak to co? Stara się mnie zmylić. Mnoży tropy, żebym nie mógł wpaść na właściwy. Żebym nie wiedział, kogo on podejrzewa.
 – To może się nim nie przejmować, tylko prowadzić własne śledztwo? – zaproponował nieśmiało Smańko.
– A co ja robię?! – zareagował oburzeniem podkomisarz. – Przecież prowadzę. Ale dobrze wiecie, że naszą rolą jest przede wszystkim patrzenie mu na ręce, żeby znów nie oskarżył kogoś niewłaściwego. I jak ja mam robić te dwie rzeczy naraz?! Możecie mi to wyjaśnić? A może sam mam do niego zadzwonić?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie na biurku podkomisarza zaterkotał telefon. Łoś drgnął nerwowo, potem zerknął na niego niechętnie, by w końcu spojrzeć wymownie na starszego aspiranta, choć było to właściwie niepotrzebne. Smańko wiedział, że odbieranie telefonów należało do niego, a gdyby dzwoniącym okazała się żona jego przełożonego, to podkomisarza chwilowo nie było.
– Smańko, słucham… Kto? Jasne, wpuście go. – Starszy aspirant odłożył słuchawkę.
– Co tam znowu?
– Pan Przypadek postanowił nas odwiedzić.
– I co, tak po prostu go do nas zaprosiliście? – zirytował się podkomisarz, nie dowierzając własnym uszom.
– No przecież chciał pan z nim porozmawiać. Sam pan mówił…
– Wy, Smańko, będziecie musieli trochę popracować nad rozumieniem słowa sarkazm! Gdybym wam kazał wezwać na przesłuchanie Staniec i Bieńkowską, to pewnie byście nawet to zrobili?! Co?!
– Skoro są podejrzane.
– Smańko, czy wyście kiedykolwiek przesłuchiwali jakąś feministkę?! Przecież taka nawrzeszczy na was od razu, powie, że jesteście przedstawicielem samczego faszyzmu i dlatego w ogóle ośmielacie się jej zadawać jakieś pytania. A potem jeszcze napuści na was media, żeby napisały, jakimi rasistami i mizoginami jesteście, a wasze wąsy to wyraz przesądów i patriarchalizmu…
Podkomisarz Łoś prawdopodobnie jeszcze długo mógłby mówić o niedogodnościach przesłuchiwania feministek, gdyby nie fakt, że w jego gabinecie pojawił się Jacek. Jak zwykle w swoim stroju do biegania, uśmiechnięty i zadowolony z życia, czym jeszcze bardziej zirytował stróża prawa.
– Jeszcze raz bardzo się cieszę, że będziemy mogli współpracować przy kolejnych śledztwach.
– Panu się coś chyba pomyliło. Wyłącznie ja prowadzę sprawę, która akurat pana interesuje.
– I na kogo pan stawia?
– To tajemnica śledztwa.
– Oczywiście, rozumiem. Ja nie pytam, kogo pan podejrzewa, tylko jak pan sądzi, kogo ja podejrzewam. Bo to chyba najbardziej pana teraz nurtuje.
– Pańskie domysły nic a nic mnie nie obchodzą – prychnął zirytowany Łoś. – Mnie interesują tylko fakty.
– To może jednak połączymy formalnie nasze siły? – zaproponował pojednawczo detektyw.
– Po co? – Podkomisarz spojrzał podejrzliwie na Jacka.
– Bo ja chwilowo nie mogę już prowadzić tego śledztwa. Zobowiązałem się wobec kogoś, że nie będę się zajmował tą sprawą. Dlatego chętnie podzielę się z panem swoją wiedzą, a pan samodzielnie wyciągnie wnioski i zdecyduje, kogo aresztować. Co pan na to?
– Zastanowię się.
– Rozumiem. Tylko nie możemy zwlekać, ponieważ mam wrażenie, że sprawa zbliża się do finału i trupów może być więcej.
– A kogo pan tak naprawdę podejrzewa? – wyrwało się nieopatrznie Smańce. – Staniec, Bieńkowską, Bogdańską?

– Zapominają panowie, że wtedy w fundacji była jeszcze co najmniej jedna kobieta…

sobota, 28 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY PO RAZ PIERWSZY

Wciąż możecie czytać kolejne odcinki najnowszego tomu moich przygód lecz od wczoraj jest dostępna też jego PIERWSZA RECENZJA. Przyznaję, sam się nieco zdziwiłem czytając swoją charakterystykę ;) 



 

piątek, 27 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 20

Tym razem Jacek był absolutnie pewien, że śpi. Przecież zgodnie z tym, co pokazywały cyfry na wyświetlaczu komórki i zegarek, była piąta rano! Domofon został naprawiony, a poza tym o tej godzinie żadna z sąsiadek nie wyprowadzała jeszcze psa, więc nawet niechcący nie mogły wpuścić nikogo do środka. A jednak ktoś dobijał się do jego drzwi, bardzo natrętnie i nieustępliwie, choć z pewnymi przerwami. W trakcie tych przerw słychać było na korytarzu jakąś przytłumioną kłótnię, którą o każdej innej porze dnia zagłuszyłyby różne hałasy i nie docierałaby do wnętrza mieszkania detektywa.
Przypadek, nie otwierając oczu, doszedł aż do drzwi i zanim jeszcze spojrzał przez wizjer, chwycił za wciąż nieuprany płaszcz i włożył go na siebie. Na korytarzu ujrzał brodatą twarz wpatrującą się intensywnie w drzwi. Twarz musiała się oganiać od rąk, które próbowały ją wciągnąć do lokalu numer trzynaście. Ale Jacek wiedział, że daremny jest ich trud, bo twarz była zacięta i zdesperowana. Dlatego otworzył drzwi.
– Bardzo przepraszam, ale on się uparł. – Roman tłumaczył się Jackowi, próbując jeszcze siłą wciągnąć literata Barszczyka do własnego mieszkania. Ten jednak się nie poddawał, odganiając znajomego. Poza tym sąsiad Przypadka na chwilę zaprzestał swych starań, gdyż jego uwagę przykuł strój detektywa. – Pan jest nagi?
– Ależ skąd! Właśnie wychodziłem na spacer. Często spaceruję o piątej rano. I zapewniam, że nie robię tego nago.
– No widzisz – ucieszył się Barszczyk, który bez zastrzeżeń uwierzył w wersję Jacka. – Ja muszę z nim pogadać. – Literat chciał minąć detektywa, żeby znaleźć się w jego mieszkaniu.
– Bonifacy, daj spokój. Za dużo dzisiaj wypiłeś. I pewnie u pana Jacka jest jakiś gość…
– A widział pan u mnie kiedykolwiek jakiegoś gościa? – Jacek cofnął się o krok do mieszkania i zdjął z wieszaka pęk swoich kluczy.
– No nie… – przyznał szczerze Roman. – Ale wszyscy mówią, że pan zmienia dziewczyny jak rękawiczki.
– Proszę zatem wszystkim powiedzieć, że się mylą i być może przenoszą na mnie swoje kompleksy dotyczące kobiet.
– Baby… Jak ja ich nie cierpię – wybełkotał Barszczyk. – Myślą cały czas o jednym…
– Daj spokój, Bonifacy, wracajmy do mieszkania…
– Ja muszę z nim pogadać. – Literat złapał Jacka za połę płaszcza. – On mi nie może tego zrobić! Ja to muszę rozwiązać sam. Ja sam znajdę mordercę!
– Panie Romanie, skoro i tak wychodziłem, przejdę się z pańskim przyjacielem na najbliższy przystanek tramwajowy, bo zaraz powinien nadjechać pierwszy skład. – Aby nie tracić czasu, Jacek szybko sięgnął po czapkę i szalik. – Gdyby jednak chciał potem wrócić, byłbym wdzięczny za jego niewpuszczanie.
– Ależ oczywiście – potwierdził Roman ochoczo, odetchnąwszy z ulgą, że pozbędzie się kłopotu. Szybko zniknął za drzwiami swojego mieszkania, choć nie omieszkał przykleić oka do wizjera. Nie z ciekawości, absolutnie nie. Po prostu wszyscy wiedzieli, że Przypadek nie lubi przedstawicieli mniejszości, więc chciał się upewnić, że detektyw nie zepchnie jego znajomego literata ze schodów.
– A zatem, o czym pan chciał ze mną porozmawiać, panie Bonifacy? – zapytał Jacek, zamykając drzwi na klucz.
– O mojej książce. Z zimniejszą krwią, taki będzie tytuł. Żeby od razu było jasne, że przebijam Trumana Capote’a. To będzie megaarcydzieło!
– Bardzo się cieszę. Ostatnio mało jest dobrych książek…
– Mało? Teraz to wszystko szmira i tandeta jest! – Dla potwierdzenia ważności swoich słów literat Barszczyk czknął. Miało to ten zgubny skutek, że zachwiał się na schodach i gdyby nie pomocna dłoń Jacka mógłby się zatrzymać dopiero na półpiętrze głową do dołu. – Absolutna tandeta. Ale ja jestem geniuszem!
– Wierzę panu, jest jednak tak wcześnie, że prosiłbym ciszej…
– Ciszej?! Precz z mieszczanami, którzy nienawidzą prawdziwej sztuki i śpią w nocy! I o piątej rano! – wykrzyknął bojowo i rewolucyjnie Barszczyk.
– Jeśli krzyknie pan ponownie, to obiecuję panu, że jeszcze dziś znajdę zabójcę Indży, a tego pan się pewnie boi?
– Nikogo pan nie złapie. Pan myśli, że to ta Staniec? Czytałem, myli się pan…
– Zatem nie ma się pan czego obawiać.
– Ale pan zawsze dochodzi do prawdy. Taki ma pan feler.
– Rzeczywiście. Czyli boi się pan, że wskażę Bogdańską?
– Podejrzewa ją pan?! – krzyknął przestraszony Barszczyk, a Jacek zamiast odpowiedzi uchylił przed nim tylko drzwi wyjściowe z klatki na ulicę. – Ma pan już jakieś dowody?
– Na razie wiem tylko, że pan ją podejrzewa. – Jacek szczelniej okrył się płaszczem. Na szczęście dla niego, mimo drugiej połowy stycznia, temperatura o poranku wynosiła prawie pięć stopni na plusie. Biorąc jednak pod uwagę, że nie miał na sobie nic oprócz wierzchniego okrycia, uznał, że musi dość szybko zakończyć rozmowę. – I zakładam, że ma pan już jakieś dowody.
– Mam książkę. Mówiłem, to arcydzieło. Już prawie ją skończyłem.
– Doprawdy? – zdziwił się uprzejmie Przypadek. – Szybko panu poszło.
– Półtora miesiąca! – oświadczył z dumą literat. – Mam już wszystko. Brakuje mi tylko szczegółu, drobiazgu. Ona musi mi się przyznać!
– Obawiam się, że to nie będzie łatwe.
– Dam sobie radę. Mam już nawet plan. Tylko pan nie może tego rozwiązać przede mną! To musi być moja zasługa, bo mi się inaczej książka dobrze nie sprzeda.
– W porządku – kiwnął głową Jacek i mocniej naciągnął na głowę wełnianą czapkę. – Pięćdziesiąt tysięcy.
– Słucham?! – Jeszcze przed chwilą literat Barszczyk wypowiadał się dość bełkotliwie, teraz jednak nagle wytrzeźwiał.
– Powiedziałem: pięćdziesiąt tysięcy.
– Przecież zgodził się pan rozwiązać tę sprawę za darmo.
– Za to nie rozwiązywać jej zgodzę się za pięćdziesiąt tysięcy. Jesteśmy umówieni?
– Pan to jest jednak świnia! – krzyknął Barszczyk, ale tym razem Jacek nie uciszał go już, bo ulica, mimo wciąż panującego na niej zimowego mroku, powoli i tak napełniała się porannym hałasem. – Moje arcydzieło… Mówiłem, to będzie lepsze niż Z zimną krwią Capote’a!
– Jeśli będzie się sprzedawać równie dobrze, odbije sobie pan tę kwotę z nawiązką. Zgadza się pan?
Literat Barszczyk patrzył na Jacka, walcząc wciąż z samym sobą, czyli z osobą nieskłonną do jakichkolwiek zbędnych wydatków. Jednocześnie rozejrzał się wkoło i całkiem już trzeźwo pomyślał, że nie widać tu żadnych świadków jego rozmowy z detektywem.
– Dobrze. Zapłacę panu później.
– Dopiero gdy zobaczę pieniądze na moim koncie, przerwę działania śledcze. Muszę lecieć, nie ubrałem się najlepiej na ten spacer…

– Niech pan da mi chociaż dwa, trzy dni! 

czwartek, 26 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 19

Pan Jędrzej Sakowicz wracał dziś do domu nadzwyczaj zadowolony. Nawet coś czasem mruczał melodyjnie pod nosem, co było o tyle niezwykłe, że jako dżentelmen w typie angielskim nadzwyczaj rzadko okazywał swoje uczucia. Tego dnia jednak nie potrafił się powstrzymać, bo i powód do świętowania wydawał się wyjątkowo dobry. Dlatego też w kwiaciarni na rogu obok willi, w której mieszkał, kupił piękny bukiet kwiatów. Wręczył go swojej żonie od razu po wejściu do domu i nucąc pod nosem bliżej niezidentyfikowaną arię operową, ruszył do pokoju, gdzie miał zamiar oddać się lekturze. Ledwie jednak zasiadł w fotelu i wziął do ręki książkę, napotkał pytający wzrok małżonki.
– Wszystko w porządku? – upewniała się pani Sakowicz.
– Ależ naturalnie, kochanie. – Pan Jędrzej uśmiechnął się zadowolony.
– Gdyby coś nie było jednak w porządku i chciałbyś o tym porozmawiać…
– Dobrze, kochanie, ale nie będzie takiej potrzeby. Wszystko jest w absolutnym porządku. Chciałem tylko chwilę poczytać.
– Gdyby jednak nie było w porządku… – upierała się mecenasowa.
– Zapewniam cię, że jest w porządku – powiedział z naciskiem pan Jędrzej, lekko już poirytowany dociekliwością żony.
– Rozumiem. Pamiętaj jednak…
– Tak, będę pamiętał. – Jędrzej Sakowicz wbił wzrok w kartki książki z nadzieją, że to definitywnie zakończy rozmowę.
Ten nie do końca grzeczny gest, z pewnością nielicujący ze zwykłym zachowaniem dżentelmena w typie angielskim, przyniósł efekt, tyle że krótkotrwały. Pan Jędrzej zdążył przeczytać ledwie jedną stronę, gdy w pokoju z powrotem pojawiła się jego żona.
– Masz mi natychmiast wszystko opowiedzieć! – zażądała pani Sakowicz.
– Ale o czym, duszko?
– Dobrze wiesz, o czym. – Żona spojrzała groźnie na pana Jędrzeja.
– No dobrze, skoro ci tak zależy… Chciałem ci tego oszczędzić, jeśli jednak sobie życzysz…
– Życzę sobie!
– Młokos poległ całkowicie. – Pan Jędrzej odłożył książkę na stoliczek. – Próbowała go ratować ta jego wspólniczka, ale cóż ona mogła? To pierwsze pokolenie adwokackie, nie ma we krwi sali sądowej. Co innego Błażej… Przyznam ci się, że nieco mnie rozczarował. Próbował stroić minki jak nowicjusz, ale w merytorycznej rozmowie oczywiście ze mną przegrywał na całej linii. Powiem szczerze, że zrobiło mi się go nieco żal i pod koniec lekko mu odpuszczałem, chociaż to nieprofesjonalne. Lecz wybacz, sama rozumiesz, że nie mogę przegrać tej sprawy, więc będę go musiał pogrążyć i ośmieszyć na kolejnych rozprawach. Gdybyś chciała go przed tym uchronić, musiałabyś do niego zadzwonić i zaproponować mu kapitulację. Oczywiście, postaram się o honorowe warunki ze względu na nasze pokrewieństwo, jednak zbyt wiele obiecać nie mogę…
– Błażej już do mnie dzwonił po rozprawie.
– Ach, więc zrozumiał swoją klęskę i prosił cię o wstawiennictwo. – Mecenas uśmiechnął się pobłażliwie. – Jakiż on jest do mnie niepodobny, ja walczyłbym o zwycięstwo aż do końca. Nie poddawałbym się, próbowałbym różnych forteli, przynajmniej na jakiś czas odwlekając chwilę klęski. Gdzieś musiałem popełnić błąd przy jego wychowaniu. Tylko w którym momencie? I czy da się go naprawić? Szczerze mówiąc, wątpię, choć…
– Błażej powiedział, że kompletnie poległeś i nie miałeś z nim żadnych szans. – Helena Sakowicz weszła w słowo mężowi. – Dlatego postanowił uprzedzić mnie, że wrócisz dziś w złym humorze.
– Co proszę?! – Pan Jędrzej patrzył na żonę z niedowierzaniem. – Żartujesz?!
– Nic a nic. Powiedział jeszcze, że jeśli chcesz, to może ci zaproponować honorowe warunki kapitulacji.
– On chyba kpi. – Sakowicz podniósł się z fotela i wzburzony zaczął krążyć po pokoju.
– Mówił zupełnie serio.

– Zatem musiało mu się pomieszać w głowie. To pewnie przez tę klęskę, jaką poniósł na sali. Tak, na pewno zwariował. Nie ma innego wytłumaczenia!

środa, 25 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 18

Nikt, kto widział jej niewinne oczy, kosmyki włosów łagodnie okalające twarz, delikatne dłonie, przyzwyczajone co najwyżej do pieszczenia ciał innych kobiet, a nie do okrutnego mordowania, nie mógł uwierzyć, że są w stanie trzymać w ręku narzędzie zbrodni. Lecz przecież to narzędzie również było z pozoru niegroźne, służące zwykle do pielęgnowania paznokci, ale z pewnością nie do przecinania aorty. Pewnie nawet gdy widziała strumienie krwi bryzgające wokoło, patrzyła na Indżę zdumiona. Jak na zabawkę, którą popsuło kapryśne dziecko, a nie jak na kobietę umierającą w konwulsjach…
– Capote niech się schowa, ja to mam talent! – zamruczał zadowolony Bonifacy Barszczyk, wpatrując się w słowa, które przed momentem wystukał na klawiaturze laptopa. – Teraz tylko niech ten babsztyl przyjdzie tu do mnie i przyzna się do wszystkiego. To będzie arcydzieło! Z zimną krwią pójdzie do lamusa!
Tylko czy się przyzna? Dał jej tydzień, a minęły już cztery dni. Ciągle na nią czekał, był w każdej chwili gotów włączyć kamerę i rozpocząć nagrywanie. Oczywiście kamera była schowana między książkami, nie chciał od razu płoszyć Bogdańskiej, inaczej by mu się nie przyznała, mała krętaczka. Indża już dawno chciała ją wywalić, gdy się zorientowała, że jej asystentka ma zwyczaj traktowania pieniędzy fundacji jak swoich. Ale miała te idiotyczne wyrzuty sumienia związane z bękartem Bogdańskiej. Jakby tamta nie zafundowała sobie dzieciaka na własne życzenie. Teraz to było nawet modne wśród postępowych pań zostać surogatką dla gejów. Można się tym było potem chwalić i korzystać z kontaktów tatusiów własnego bachora.
Bonifacy Barszczyk zdawał sobie sprawę, że niełatwo będzie zmusić Bogdańską do przyznania się. A kiedy nawet była asystentka Indży zjawi się u niego, sytuacja może się wymknąć spod kontroli, gdyż jego przeciwniczka jest absolutnie nieobliczalna. Lecz przecież on był biologicznie mężczyzną, dużo wyższym, silniejszym! I nawet jeśli wzruszał się oraz płakał w trakcie oglądania musicali, to przecież da sobie z nią radę!
Tylko co, jeśli nie przyzna się tak wprost? Nie powie: „Tak, zrobiłam to, musiałam, nie miałam wyjścia?”. Czy mu uwierzą? Nie miał przecież niepodważalnych dowodów, jedynie takie pośrednie, motywy, poszlaki, domniemania. Mógł tylko wierzyć, że w razie czego pomogą mu Staniec i Bieńkowska, one też za nią nie przepadają. Gorzej, że jego, Barszczyka, też niespecjalnie lubią…
Dzwonek domofonu poderwał go na równe nogi. Niemal dofrunął do słuchawki, podniósł ją i zapytał z nadzieją w głosie:
– Kto tam?
Zamiast odpowiedzi usłyszał niezrozumiały chrobot. No tak, domofon zawsze tu szwankował. Ale nic dziwnego, skoro pamiętał jeszcze wczesnego Gierka i zamiast wymiany przechodził tylko drobne naprawy wykonywane przez jednego z sąsiadów w kamienicy, na której poddaszu Bonifacy wynajmował swoją pracownię.
Gdyby nie czekał na Bogdańską, literat Barszczyk być może zignorowałby dzwoniącą domofonem osobę. W pracowni raczej nikt go nie odwiedzał, a jedyna osoba, która robiła to regularnie, miała klucz do drzwi na dole. Domofonu najczęściej używali roznosiciele ulotek. Albo kurierzy lub też szemrane towarzystwo, które chciało się dostać do środka i zwinąć coś nieopatrznie zostawionego na klatce schodowej przez sąsiadów.
Teraz jednak musiał zaryzykować i otworzyć. To może być ona. Nacisnął przycisk domofonu, sprawdził, czy działa kamera. Pospiesznie wyjął z lodówki przygotowaną na tę okazję butelkę wina i nalał do jednego z kieliszków. A potem wyjrzał przez okno na ulicę i przeszedł go dreszcz. Nie miał wprawdzie zbyt dobrego wzroku, ale granatowego golfa z naklejką misia na tylnej szybie rozpoznał od razu, ponieważ widywał go nieraz zaparkowanego pod siedzibą fundacji FuRiA.
– Jest! – ucieszył się.
Podszedł do drzwi, odsunął zasuwę. Usiadł na krzesełku w oczekiwaniu na gościa, który wyjątkowo długo pokonywał pięć pięter kamienicy. W końcu usłyszał pukanie i, starając się opanować drżenie głosu, powiedział:
– Proszę, otwarte! – Drzwi skrzypnęły i w wejściu ukazał się jeden z sąsiadów Jacka spod trzynastki. – Roman? Co ty tu robisz?
– Przynoszę ci dobrą nowinę.
– Co się stało?
– Pamiętasz tego mojego sąsiada? Detektywa Przypadka?
– Tego drania, co to zawsze musi dojść do prawdy?
– Tak. Ale nie taki znowu z niego drań. Zgodził się za darmo znaleźć mordercę Indży… To znaczy musiałem go bardzo poprosić. Ale czego się nie robi dla przyjaciół. – Uśmiechnął się i skromnie spuścił wzrok w oczekiwaniu na grad pochwał i podziękowań. Zamiast tego usłyszał okrzyk rozpaczy literata.
– Co?! Jak mogłeś?! Ja muszę sam znaleźć mordercę, bo inaczej wszystko będzie bez sensu! – Zdruzgotany Barszczyk ukrył twarz w dłoniach. – Chyba muszę się napić…
– Proszę. – Roman podał mu kieliszek wina stojący na stoliku, lecz literat odsunął go od siebie.
– Nie, tego nie. Potrzebuję czegoś mocniejszego.

– Możesz wpaść do mnie – zaproponował uradowany Roman. – Gabrysia akurat wyjechał na jeden dzień…

wtorek, 24 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 17

Bogdańska słyszała już o nim nieraz. W kręgach, w których się obracała, od lat był przedmiotem nieustannej nienawiści. Zarozumiały, podstępny, wredny, a co gorsza z uporem maniaka dążący do odkrycia prawdy, jakby ta prawda była komuś rzeczywiście potrzebna. Najwięcej pomyj na jego głowę wylała jej nieżyjąca już szefowa. Indża, gdy tylko słyszała o kolejnej sprawie rozwiązanej przez Przypadka oraz cierpieniach osób znanych, lubianych i powszechnie uznanych za autorytety, krzywiła się niemiłosiernie i przeklinała to „maczystowsko-patriarchalne monstrum”. Dlatego Ola, widząc teraz przed sobą sympatycznie uśmiechającego się mężczyznę w stroju do biegania, nie dała się zwieść jego wyglądowi.
– Nie będę o niczym z panem rozmawiać. Czy to jasne?!
– W porządku – zgodził się Jacek. – Zatem porozmawiajmy o niczym.
– Czyli o czym? – zapytała zdezorientowana.
– Na przykład o pani przyszłości. Zdecydowała się już pani, co chce robić?
– Robię to, co kocham. I nadal mam zamiar!
– Czyli ma już pani załatwioną jakąś inną pracę? Bo chyba sama pani rozumie, że FuRiA to już nie jest miejsce dla pani?
– FuRiA zawsze była, jest i będzie moim domem! – wrzasnęła Bogdańska, zwracając powszechną uwagę osób na ulicy.
– Już nie bardzo. Rozmawiałem ostatnio z dwiema najpoważniejszymi kandydatkami na nową panią prezes i obie chcą się pani pozbyć. Nie wiem, czy dobrowolnie, czy dopiero po doniesieniu do prokuratury. Podejrzewają, że przywłaszczyła sobie pani trochę pieniędzy…
– To bzdura! To niemożliwe! One dobrze wiedzą, że ja bym sama nie mogła, musiałam robić to, co kazała mi Indża! – krzyczała Bogdańska. – To pewnie ten wariat Barszczyk pana nasłał. Pan wie, że on przyszedł do fundacji i przeszukiwał mój pokój, jakby szukał dowodów? A gdy go nakryłam, to dał mi tydzień na przyznanie się do winy, bo inaczej sam udowodni, że to ja zabiłam Indżę? Jakby był w stanie coś takiego zrobić. Wie pan, że Indża najbardziej narzekała u niego na logikę. Nieraz się śmiała, że powinien się zająć pisaniem gejowskich romansów, ponieważ w tym, co wymyślał, nic nie trzymało się kupy. Raz bohater był niski, potem nagle okazywał się wysoki, w dodatku z blond włosami, chociaż w pierwszych zdaniach książki przedstawiał go jako ognistego bruneta! I ktoś taki uważa, że wydedukował, iż to ja zabiłam Indżę! Ja!
Krzyczała tak głośno, że pół ulicy niemal słyszało jej przyznanie się do winy, a przysłuchujący się temu podkomisarz Łoś żałował, że nie ma przy sobie odpowiedniego sprzętu do nagrywania. Taka gratka mogła się już nie powtórzyć. Przecież ta Bogdańska jest właściwie nikim, mógłby ją bezkarnie zamknąć i nikt nie zadzwoniłby, żeby jej bronić!
– On się uparł, że osobiście musi komuś udowodnić winę, a ja jestem najłatwiejszym celem. Poza tym mnie nie cierpi i dlatego oskarża o zabicie Indży…
– A pani ją zabiła? – zapytał z głupia frant Jacek.
– Pewnie już sporo pan o mnie wie. Proszę pomyśleć logicznie. Wszyscy mówią, że to Barszczyk jest najbardziej poszkodowany, gdy zabrakło Indży, tak? A ja? On ma chociaż te wszystkie swoje ciotki, które się w razie czego za nim wstawią. A ja miałam tylko ją. Ona mi we wszystkim pomagała, dała świetną pracę, załatwiła lokal komunalny, w którym mieszkam z synem za grosze. Była dla mnie jak matka, zawsze mogłam na nią liczyć. I ja bym ją miała zabijać? Tak, mam nadzieję, że mimo jej śmierci nadal będę mogła pracować w fundacji, chociaż jestem pewna, że stanę się bardziej popychadłem, bo wiceprezeski będą mnie uważały za człowieka Indży, który nic nie potrafi. A ja jestem lepsza od nich wszystkich i to ja powinnam zarządzać tą fundacją, bo znam ją najlepiej.
– Ambitna z pani dziewczyna. – Jacek się uśmiechnął, a Bogdańska, widząc jego ironiczno-dobrotliwo-pobłażliwy wyraz twarzy, nie miała wątpliwości, że z niej kpi. Dlatego Przypadek musiał zrobić unik, żeby nie zostać trafiony w głowę jej torebką.
– Żeby pan wiedział! Bo co, bo jak nie mam studiów, to te socjolożki i filozofki są ode mnie lepsze?!
– Chętnie bym się dowiedział, dlaczego podejrzewa pani Edytę Staniec. Bo w samą intuicję, jak twierdziła pani w rozmowie z panią Bieńkowską, nie uwierzę.
– Nigdy nikogo nie oskarżałam o morderstwo. Proszę mi dać spokój! A Barszczykowi niech pan powie, że jak go dorwę, to mu nogi powyrywam z tej jego tłustej dupy! – Po chwili stukot jej niewysokich obcasów było już słychać na podwórku kamienicy.
Jacek nie miał zamiaru za nią gonić. Wprawdzie był ubrany w dres, ale w ogóle nie miał zamiaru biec. Ruszył niemal spacerowym krokiem i zatrzymał się przy aucie zaparkowanym naprzeciwko Studia Modelingu Paznokci Andżeliki Paneczko. W aucie, mimo niewysokich temperatur, okno było uchylone, choć trudno było w nim dostrzec kogokolwiek. To jednak nie przeszkadzało Jackowi, żeby zacząć rozmowę.
– I co pan o niej sądzi, panie podkomisarzu? Chyba rzeczywiście nadaje się na prezeskę. Wtedy na czele fundacji FuRiA stałaby prawdziwa FURIA. Tylko motyw ma w sumie słaby. Śmierć Indży nie uchroniłaby jej przed odpowiedzialnością za defraudację, prawda? – zapytał Jacek, a brak odpowiedzi nie przeszkadzał mu w kontynuowaniu wywodu. – Następczyni Indży wykryłaby manko. Chyba że Bogdańska myślała, że sama zasiądzie na jej miejscu. Tak, jest ambitna, ale jest też realistką. Zdaje sobie sprawę, że na razie jest na to za słaba, może kiedyś, w przyszłości. To jaki mógłby być motyw, panie podkomisarzu? Dlaczego najczęściej ludzie zabijają?
– Z miłości – wyrwało się nagle z samochodu, choć nie pokazała się tam żadna postać.
– Ma pan rację, panie aspirancie. – Jacek pokiwał głową z uznaniem. – Indża była dla niej wszystkim. Spokojnie mogła się w niej zakochać i cierpieć, widząc tych wszystkich mężczyzn przewijających się przez łóżko jej idolki. Niech pan się nie unosi ze zdziwienia, panie podkomisarzu. I niech pan się lepiej przyjrzy tej Bogdańskiej. Trochę się boję, że może uciec. Jeśli jest winna, to może czuć, że grunt jej się pali pod nogami. Pewnie straci pracę, a do tego oskarża ją znany literat. Kto wie, może będzie chciała go nawet zabić. I niech pan da spokój manikiurzystce. Absolutnie jej nie podejrzewam. To będę leciał. – Przypadek zrobił kilka kroków, ale nagle się zatrzymał. – Aha, byłbym zapomniał. Bardzo się cieszę, że pan podkomisarz wrócił. Świetnie mi się z panem współpracowało.
Tym razem, nic już więcej nie mówiąc, Jacek pobiegł w swoją stronę. Samochód zaparkowany naprzeciwko Studia Modelingu Paznokci wydawał się rzeczywiście nie mieć pasażerów jeszcze przez pewien czas. Dopiero po jakichś pięciu minutach znad krawędzi drzwi ostrożnie wyjrzały oczy starszego aspiranta Smańki.
– Nie widać go, panie podkomisarzu.
– Musieliście wyskoczyć z tą miłością, Smańko? – narzekał Łoś, gramoląc się na fotel.
– Przecież i tak by nas zobaczył. Wystarczyłoby, żeby zajrzał przez szybę. Chyba nas wcześniej widział.
– No pewnie, że tak! Zamiast zaparkować gdzieś dalej, musieliście się zatrzymać dokładnie przed samym wejściem.
– Pan podkomisarz kazał.
– Mówiłem tylko, żebyście dobrze zaparkowali. I bez dyskusji! Idziemy przesłuchać tę manikiurzystkę.
– Ale przecież Przypadek… – próbował protestować starszy aspirant, lecz niemal od razu zamilkł, widząc potępiający wzrok przełożonego. – No tak, rozumiem, że chciał nas zmylić.
– Otóż to – powiedział Łoś, otwierając auto. – Nawet podwójnie, Smańko. On myśli, że ja teraz pójdę przesłuchać manikiurzystkę…
– Przecież właśnie idziemy to zrobić. – Starszy aspirant wyglądał na kompletnie zdezorientowanego.
– Idziemy, żeby go zmylić. Po waszej minie widzę, że nic nie rozumiecie, ale wcale mnie to nie dziwi. W trakcie urlopu dokładnie przeanalizowałem jego metody i zrozumiałem, że on się opiera głównie na prowokacji. Jeśli pójdę do manikiurzystki i ją przesłucham, Przypadek pomyśli, że uległem jego prowokacji i ją podejrzewam.
– Przecież pan ją podejrzewał. – Starszemu aspirantowi zakręciło się w głowie od wywodu zwierzchnika.
– Już nie. Ale ją przesłucham, żeby go zmylić. A potem przyjrzymy się tej Bogdańskiej.
– Czyli tak jak chciał Przypadek?
– Nie, Smańko, naprawdę nie rozumiecie, że on tego nie chciał? Jego celem było, żebyśmy się zajęli tą manikiurzystką! Rozumiecie?!

Starszy aspirant kiwnął tylko twierdząco głową, gdyż uznał, że jakakolwiek dyskusja z podkomisarzem nie prowadzi do niczego. Jak już bowiem wcześniej stwierdził, jego przełożony bez cienia wątpliwości zwariował i jedyne, co można w takich wypadkach zrobić, to potakiwać. 

poniedziałek, 23 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 16

Błażej Sakowicz przygotowywał się właśnie do jednego z najważniejszych pojedynków w swoim życiu. Do chwili, o której być może nie marzył głośno, ale jakoś podświadomie do niej dążył. Dlatego po włożeniu togi wyjątkowo dokładnie sprawdził, czy zielony żabocik trzyma się w sposób właściwy. Przejrzał się w lustrze i stwierdził, że przydałoby mu się nieco siwizny na skroniach. Takiej, która pięknie rozświetlała głowę jego ojca, naprzeciwko którego miał zaraz stanąć. Może przydałoby mu się trochę dodatkowych zmartwień, gdyż nawet w dzisiejszych czasach nie jest łatwo o siwiznę w wieku trzydziestu dwóch lat?
– Mówię ci, z nim się dzieje coś bardzo niedobrego. – Usłyszał jak na zawołanie mecenas Sakowicz. Głos ten należał do innej osoby ubranej w togę z zielonym żabocikiem, która z pewnością nie pożądała szlachetnej siwizny, gdyż byłoby to sprzeczne z naturą jej płci.
– Marzena, proszę cię, skup się – fuknął na wspólniczkę Błażej. – Za chwilę mamy proces, który nas może ustawić na wiele lat. Jeśli uda nam się ostatecznie odzyskać od Kęsonia tę kamienicę przy Olbrachta dla profesora de Boutiera, zarobimy na rok działania kancelarii i zyskamy markę. Zdajesz sobie sprawę, ile kamienic w Warszawie przejęli oszuści w rodzaju Kęsonia? To może być żyła złota.
– Zapominasz, że mamy tę sprawę dzięki Jackowi. Gdyby nie udowodnił tego oszustwa…
– Nie zapominam, ale to nie jest powód, żeby gadać o nim cały czas.
– Martwię się o niego. I ty też powinieneś. W końcu to twój najlepszy przyjaciel.
– I dlatego jestem o niego spokojny. Zbyt dobrze go znam, żeby się o niego martwić.
– Żartujesz?! Przecież nie ma zdjęcia Basi…
– I to cię niepokoi? Że zamienił zdjęcie jednej martwej dziewczyny na zdjęcie drugiej martwej dziewczyny? – Błażej przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze i uznał, że skoro brak mu siwizny, musi to nadrobić mimiką i zrobić jakąś srogą minę, gdyż ma zbyt łagodny wyraz twarzy, bardziej odpowiedni dla chłopca niż dla poważnego adwokata.
– Ale zdjęcie Basi stało w jego kuchni ponad dziewięć lat. Poza tym nie wiadomo, czy jest martwa.
– Ta, jasne. Zaginęła prawie dziesięć lat temu w Himalajach i cały czas żyje wśród tybetańskich mnichów! – Błażej prychnął pogardliwie i doszedł do wniosku, że to pogardliwe prychnięcie może mu się przydać na sali sądowej. Spojrzał więc uważniej w lustro i spróbował jeszcze raz prychnąć w podobny sposób, ale skrzywił się niezadowolony, bo tym razem nie wyszło tak dobrze.
– Ale ta Malwina Żarska cały czas jej szuka. Ostatnio trafiła na jakiś trop.
– Śledzisz bloga z jej wyprawy w Himalaje? – Błażej zerknął na swoją wspólniczkę z cieniem uśmiechu na ustach. Ten cień, odbity w lustrze, wyraźnie mu się spodobał, więc próbował go powtórzyć. Niestety, znów bezskutecznie.
– A co w tym śmiesznego?
– Nic. Nie myślałem tylko, że obchodzi cię to, czy odnajdzie się była dziewczyna Jacka.
– Zapominasz, że Basia była moją przyjaciółką.
– Tak, tak – przytaknął nieuważnie Błażej, który właśnie odnalazł w lustrze odpowiednio pogardliwą minę i uznał, że ona jest najwłaściwsza do poczęstowania ojca na sali sądowej, gdy będzie zaczynał swoją mowę.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – zapytała zdenerwowana Marzena.
– Nie mam wyjścia. Stoisz obok i nawijasz o zupełnie nieważnych rzeczach od blisko kwadransa, zamiast skupić się na tym, co istotne. Skoro tak ci zależy na spotykaniu się z Jackiem, to zostań jego obrońcą, bo podobno prokurator Sapkowska szykuje przeciwko niemu akt oskarżenia.
– Nie zależy mi na spotkaniach z Jackiem. Nie rozumiem tylko, dlaczego uważasz, że wizyta Jacka u manikiurzystki to nie jest nic ważnego.
– Boże drogi, dzisiaj niejeden facet bywa u manikiurzystki.
– Nie facet, tylko homo albo metro! A Jacek w życiu nie był ani jednym, ani drugim!! – Złość Marzeny rosła z każdym słowem. – To prawdziwy facet, czasem spocony, czasem nieogolony, rzadko uczesany, nieopuszczający klapy od kibla, rozrzucający skarpetki i nieubierający się jak każe moda, tylko jak mu się chce!!!
Błażej przestał spoglądać w lustro, albowiem w życiu nie widział mecenas Kolskiej w takim stanie. A znał ją od bardzo dawna, na początku z widzenia, potem przez długi czas jako udawaną narzeczoną swojego przyjaciela. Od niedawna widywał ją niemal codziennie we wspólnej kancelarii. Nie przypominał sobie jednak, żeby na kogoś podniosła głos lub w ogóle była mocniej zdenerwowana. Teraz jednak wyraźnie nie panowała nad sobą.
– Marzena, ja rozumiem, że Jacek cię rusza, bo wiele was łączyło…
– Nic nas nie łączyło, przecież wiesz!

– No tak, nic was nie łączyło, dlatego się o niego martwisz. – Pani mecenas chciała mu wejść w słowo, ale Błażej był szybszy. – Ja jednak znam go od piaskownicy i wiem, że nie dzieje się z nim teraz nic szczególnego. W dodatku mam na głowie najważniejszą w życiu sprawę w sądzie, moja narzeczona jest w ciąży i coraz gorzej to znosi, a za niecałe dwa miesiące biorę ślub. Dlatego byłoby super, gdybyś na razie zawracała mi głowę sprawami zawodowymi i niczym innym. Dobrze?

sobota, 21 października 2017

PAN PRZYPADEK I KOBIETONY - ODCINEK 15

Różne rzeczy sprawiają ludziom przyjemność. Jedni wolą zbierać grzyby, inni łowić ryby, a jeszcze inni pływać na łódce. Są tacy, którzy kochają włoskie wina, i tacy, którzy przedkładają nad nie czeskie piwa. Niektóre osoby odpoczywają, patrząc na szczyty gór, a inne czując morską bryzę. Jedni lubią lody śmietankowe, a inni truskawkowe. Inne rzeczy cieszą ludzi małych, a inne wielkich. Jedno jest pewne: ludzie podążający ścieżkami władzy największą radość odczuwają nie wtedy, gdy pod ich ciosami na dno idzie największy wróg z przeciwnego obozu, lecz wtedy, gdy tonie najlepszy przyjaciel, od wielu lat płynący w tę samą stronę. Sami zresztą zwykle robią dziurę w jego łajbie i z wielką przyjemnością patrzą, jak statek przyjaciela nabiera wody i pogrąża się w odmętach. Udając przy tym, że nie mają z całą sprawą nic wspólnego i że to zapewne wina nieprzyjaciół, więc to im teraz należy wypowiedzieć wojnę. Oczywiście, warto się przy tym zastanowić, czy tacy ludzie zasługiwali wcześniej na miano przyjaciół, lecz również skonstatować, że idący po władzę przyjaciół mieć po prostu nie mogą…
Katarzyna Bieńkowska miała przed sobą płachtę dzisiejszego „Nowego Życia”, na którego pierwszej stronie krzyczał tytuł: Detektyw Przypadek na tropie morderczyni Indży Wasowicz. Przeczytała cały, niezbyt długi zresztą, artykuł z uśmiechem. na twarzy. Potem odkleiła uśmiech i schowała go do szufladki swojego biurka, wyjmując z niej jednocześnie wyraz zatroskania i oburzenia, z którym zawsze pochylała się nad podopiecznymi fundacji FuRiA. Wzięła gazetę i przeszła z nią ze swojego gabinetu do pomieszczenia, gdzie urzędowała jej najserdeczniejsza współpracowniczka i przyjaciółka Edyta Staniec.
– To straszne, Edka. Czytałaś? Jak on cię może podejrzewać? – Bieńkowska położyła przed Staniec płachtę gazety.
– Masz nieaktualne informacje.
– Nie rozumiem. To przecież dzisiejsze wydanie…
– Za to jutro ukaże się artykuł, że podejrzewa ciebie.
– Skąd wiesz?!
– Ty znasz się z redaktorką „Nowego Życia”, ja znam się z redaktorką „Głosu Warszawy”. Każdy z kimś tam się znastwierdziła sentencjonalnie Staniec.
– Ale… jak możesz to robić?!
– Tak samo jak ty.
– Chyba nie podejrzewasz, że to ja stoję za tym artykułem? – oburzyła się Bieńkowska i chwyciła gazetę. – Ja w ogóle nie znam tej… – Zmrużyła oczy, ponieważ bez okularów trudno jej było odczytać podpis pod artykułem. – Tej Żabczyńskiej.
– Żabkowskiej. I wiem, że znasz.
– Edka, no co ty… Zresztą możesz zadzwonić do tej… Żabkowskiej? Tak się nazywa? – Ironicznie uśmiechnięta Staniec tylko kiwnęła głową. – No więc możesz do niej zadzwonić i zapytać…
– Ten Przypadek jest jednak niezły. Przewidział dokładnie twoją reakcję.
– Rozmawiałaś z nim? – Bieńkowska zesztywniała.
– Dziś rano.
– Ale chyba mu nie uwierzyłaś! Przecież to manipulant! Wiesz, jak nienawidzi feministek! Indża zawsze mówiła, że musimy go zwalczać ze wszystkich sił!
– To po co się z nim spotykałaś i donosiłaś mu na mnie?
– Nie donosiłam, daję słowo. Znajoma mnie prosiła…
– Skoro to taki nasz wróg, to nie powinnaś słuchać znajomej. Chyba że chciałaś coś ugrać. Na przykład to. – Staniec wskazała na artykuł w gazecie.
– No co ty, Edka? Po co? Nie pamiętasz, czego nas uczyła Indża? Nigdy przeciw sobie…
– Ale męża zaciągnęła ci do łóżka.
Wyraz zatroskania i oburzenia odpadł z twarzy Bieńkowskiej. Nigdy nie rozmawiała o tym ze Staniec. Miała nawet wrażenie, że Edyta współczuje jej z powodu tych plotek i zawsze skrzętnie omija ten temat. A teraz uderzyła ją nim w twarz. Czyżby zatem nie było to tylko zwykłe podszczypywanie się przyjaciółek, lecz wypowiedzenie wojny?
– To nieprawda. Rozmawiałam z nią o tym, zaprzeczyła.
– Ja też rozmawiałam. – Staniec się uśmiechnęła. – Pochwaliła mi się, że nie było z tym większego problemu…
– Jak możesz… Ty…
– Przypomniało mi się jeszcze, że gdy siedziałyśmy na tym lanczu u Wietnamczyka, to zadzwoniła twoja komórka. I wyszłaś na kilka minut, żeby porozmawiać przez telefon. Straciłam cię z oczu. To było wystarczająco dużo czasu, żeby dobiec na górę. Powiedziałam to panu Przypadkowi i teraz to ciebie najbardziej podejrzewa. Miałaś wiele motywów i okazję… Tak jutro napiszą w gazetach…
Tak, to z pewnością było wypowiedzenie wojny. I to takiej na śmierć i życie. Cóż za brak klasy u tej Staniec! Mogłaby tak jak ona podpuścić zaprzyjaźnioną dziennikarkę i udawać, że broń Boże nie ma z tym nic wspólnego. Ale dobrze, jeśli woli tak, to niech będzie tak.
– Ty… flądro! To ja cię nie chciałam wkopywać przed Przypadkiem, a ty mi takie rzeczy robisz? Ale teraz koniec z tym, powiem wszystko. I podam jeszcze parę niezłych motywów.
– Chcesz się z nim znów spotkać?!
– Nie muszę. Wystarczy, że zadzwonię do Beatki Żabkowskiej, a ona poda, że wie to z anonimowych źródeł zbliżonych do detektywa.

Nie dało się już dłużej udawać, że wystrzały armatnie padają nie wiadomo skąd, więc wojna została oficjalnie wypowiedziana. Błyskawicznie zakończyły się starcia podjazdowe, przyszedł czas na prawdziwą bitwę. A ponieważ wojska nie były jeszcze całkiem zmobilizowane do walki, chwytały co popadnie i ostrzeliwały się, tłukąc przy tym szybę, wazon i doniczkę. Gdy zaś doszło do bezpośredniego zderzenia i w rękach rywalek pojawiły się włosy przeciwniczek, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w tej wojnie nie bierze się jeńców. I nawet wejście pani Aldony Luzyńczyk, kobiety silnej i dobrze zbudowanej, która próbowała rozdzielić walczące strony, nie przyniosło nawet chwilowego rozejmu.