Remigiusz
Rossa-Rostafiński nie był wbrew swej profesji rowerowym ortodoksem. Zdarzało mu
się korzystać z komunikacji publicznej, nie tylko tej elektrycznej, ale
również takiej wydzielającej spaliny. Szczególnie gdy chciał odwiedzić
niewielki pałacyk w Kobzach, leżących około czterdziestu kilometrów od
Warszawy. Prowadziła tam przez większość trasy jedynie wąska droga. Jeździło po
niej dużo samochodów, które, mijając się, musiały na wszelki wypadek zwalniać,
bo kierowcy nie byli pewni, czy nie zahaczą się lusterkami. O podróży
rowerem trudno było myśleć, chyba że się chciało usłyszeć wiązankę niezbyt
przyjemnych słów od kierowców i poczuć podmuch mijanych aut przed wpadnięciem
do przydrożnego rowu.
Dlatego też arystokrata odwiedzający
swoją rodową posiadłość musiał zwykle korzystać z niezbyt wygodnego busa
przeznaczonego dla kilkunastu osób, a zapakowanego zwykle ponad miarę.
Czasem pozwalał sobie na dojazd taksówką z Góry Kalwarii, do której
docierał miejskim autobusem, i dopiero ruszał dalej do Kobz. Na miejscu
czekała na niego nienadająca się do zamieszkania ruinka, z której czasem
korzystał tylko w cieplejszych okresach. Witał go także zwykle, uprzedzony
wcześniej telefonicznie, Franciszek Zięcina, potomek dawnych kluczników. Nie
pamiętał on już wprawdzie przodków Rossy-Rostafińskiego, mieszkających
w pałacyku w Kobzach, ale wystarczająco dużo nasłuchał się
o nich od swojego ojca i dziadka, którzy wpoili mu bezwzględne posłuszeństwo
wobec hrabiów.
– Dzień dobry, panie Franciszku – przywitał się
Rossa-Rostafiński, widząc potomka dawnych sług swego rodu czekającego przy
bramie.
– Witam pana hrabiego. – W słowach potomka kluczników
nie było cienia kpiny, choć też nie dało się słyszeć żadnej służalczej
uniżoności. Po prostu zauważył, że tytułowanie w ten sposób
Rossy-Rostafińskiego sprawia arystokracie dużo przyjemności, a jego nic
nie kosztuje. A czasem pozwala nawet coś zarobić. – Przyjechał pan na
odpoczynek?
– Raczej w interesach. – Rossa-Rostafiński podał
Zięcinie dłoń. Ten gest zawsze napawał go strachem, bo on sam odziedziczył po
swoich przodkach delikatne długie palce. Klucznik zaś miał pięść jak bochen
chleba i gdy witał się z arystokratą, ten zawsze obawiał się, że
pogruchocze mu kości. – I to w takich, które mogą się nam obu
opłacić.
– Miło mi słyszeć, że nie zapomina pan
o Zięcinach. Coś trzeba będzie zrobić w domu? W ogrodzie? Chce
pan zorganizować jakiś drobny remont, żeby odnajmować pokoje letnikom?
– Nie, nie lubię, jak obcy mi się
kręcą po domu. Już wystarczy, że w moim warszawskim mieszkaniu prowadzę
stowarzyszenie. Ale rzeczywiście planuję większy remont pałacyku.
I stajni.
– Będzie pan hrabia sprowadzał tu konie?
– Nie, to zbyt kłopotliwe. Zrobię tam muzeum.
– Jakieś powozy? Siodła?
– Rowery.
Zięcina spojrzał zdziwiony na Rossę-Rostafińskiego.
Wiedział o jego rowerowej pasji, a nawet i o tym, że całkiem
nieźle z tego żyje. Taka była teraz moda, a rodzina arystokraty
zawsze przodowała w promowaniu mód. Dziadek opowiadał mu, że sto lat temu przodek szefa Jest Rowerowo! średnio raz w roku
rozbijał w okolicy automobil, i to w czasach, gdy był to jedyny
tego typu pojazd w promieniu dziesięciu kilometrów od Kóbz. Muzeum
samochodów – to rozumiał, o starych powozach też słyszał, takie bryczki można
było całkiem nieźle czasem wynająć. Ale rowery? Jak się taki rozklekocze, to
przecież nie ma co z niego zbierać.
– Niech się pan tak nie dziwi – uśmiechnął się
z wyższością Rossa-Rostafiński. – Na początek dostanie pan ode mnie
fundusze na skup wszelkich starych rzęchów z okolicy. Ważne, żeby rama
była, kółka i łańcuch też by się przydały. Kupi pan kilkadziesiąt sztuk,
ale tak maksymalnie po dwieście złotych.
Zięcina oblizał się zadowolony bo już oczami wyobraźni
widział, jak ludzie oddają mu rdzewiejące graty za nie więcej jak pięćdziesiąt
złotych, a różnica spływa do jego kieszeni.
– Potem trzeba będzie załatwić budowę ścieżki rowerowej,
góra parę kilometrów.
– Dokąd?
– Donikąd. Od mojego pałacyku w kierunku Warszawy.
Najlepiej, żeby była przez łąki, wzdłuż drogi nie chce mi się prowadzić, bo to
się z gminą trzeba dogadywać. Może się urywać w szczerym polu,
chociaż nie będzie źle, jak dojdzie do jakiejś zwykłej drogi. Możemy potem
powalczyć o fundusze, żeby wzdłuż niej też pociągnęli jakąś ścieżkę
rowerową. Ale to niekonieczne. Na początek będę też potrzebował kogoś, kto mi
tu doglądnie remontu. Wejście od stajni będzie prosto z ulicy, żeby nikt
nie chodził po moim podwórku. No i ktoś musi pilnować tego muzeum
i turystów oprowadzać.
– No to już chyba nie ja – zakłopotał się potomek
kluczników. – Taki mało wymowny jestem.
– A syn? Nauczy się trochę o modelach starych rowerów,
dostanie etat. I dwa, góra trzy razy w tygodniu otworzy muzeum na
parę godzin i poopowiada turystom.
– Tak by mogło być – uśmiechnął się zadowolony Zięcina. –
Ale to wszystko wielka inwestycja, wygrał pan hrabia w totka?
– Powiedzmy, że mam na to duże szanse – uśmiechnął się
Rossa-Rostafiński. – W puli są cztery miliony złotych. To powinno
wystarczyć.
– Na pewno wystarczy, ja tu panu świetną ekipę zmontuję! To
kiedy zaczynamy?
– Chciałbym jak najszybciej. – Twarz Rossy-Rostafińskiego
przybrała zatroskany wyraz. – Ale wie pan, jest taki jeden, co może w tym
przeszkodzić.
– Ten komuch co zwykle? – parsknął wściekle potomek
kluczników kobziańskich.
– Ten sam. Chciwy, łapczywy i grosza nie przepuści.
Gdyby nie on, to pewnie już dawno bym to wszystko tutaj zrobił.
– Jakbym takiego drania dorwał w swoje ręce, tobym mu
kości porachował. – Zięcina zacisnął pięści, jakby się szykował do
wyprowadzenia ciosów.
– I właśnie może to trzeba będzie zrobić – przyznał ze
smutkiem arystokrata. – Musimy lać bolszewików aż do ostatniej kropli krwi. Bo
inaczej puszczą nas z torbami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz