poniedziałek, 4 listopada 2019

PAN PRZYPADEK I CYKLIŚCI - MISTRZ KIEROWNICY JUŻ NIE UCIEKA 15


Remigiusz Rossa-Rostafiński nie był wbrew swej profesji rowerowym ortodoksem. Zdarzało mu się korzystać z komunikacji publicznej, nie tylko tej elektrycznej, ale również takiej wydzielającej spaliny. Szczególnie gdy chciał odwiedzić niewielki pałacyk w Kobzach, leżących około czterdziestu kilometrów od Warszawy. Prowadziła tam przez większość trasy jedynie wąska droga. Jeździło po niej dużo samochodów, które, mijając się, musiały na wszelki wypadek zwalniać, bo kierowcy nie byli pewni, czy nie zahaczą się lusterkami. O podróży rowerem trudno było myśleć, chyba że się chciało usłyszeć wiązankę niezbyt przyjemnych słów od kierowców i poczuć podmuch mijanych aut przed wpadnięciem do przydrożnego rowu.
Dlatego też arystokrata odwiedzający swoją rodową posiad­łość musiał zwykle korzystać z niezbyt wygodnego busa przeznaczonego dla kilkunastu osób, a zapakowanego zwykle ponad miarę. Czasem pozwalał sobie na dojazd taksówką z Góry Kalwarii, do której docierał miejskim autobusem, i dopiero ruszał dalej do Kobz. Na miejscu czekała na niego nienadająca się do zamieszkania ruinka, z której czasem korzystał tylko w cieplejszych okresach. Witał go także zwykle, uprzedzony wcześniej telefonicznie, Franciszek Zięcina, potomek dawnych kluczników. Nie pamiętał on już wprawdzie przodków Rossy-Rostafińskiego, mieszkających w pałacyku w Kobzach, ale wystarczająco dużo nasłuchał się o nich od swojego ojca i dziadka, którzy wpoili mu bezwzględne posłuszeństwo wobec hrabiów.
– Dzień dobry, panie Franciszku – przywitał się Rossa-Rostafiński, widząc potomka dawnych sług swego rodu czekającego przy bramie.
– Witam pana hrabiego. – W słowach potomka kluczników nie było cienia kpiny, choć też nie dało się słyszeć żadnej służalczej uniżoności. Po prostu zauważył, że tytułowanie w ten sposób Rossy-Rostafińskiego sprawia arystokracie dużo przyjemności, a jego nic nie kosztuje. A czasem pozwala nawet coś zarobić. – Przyjechał pan na odpoczynek?
– Raczej w interesach. – Rossa-Rostafiński podał Zięcinie dłoń. Ten gest zawsze napawał go strachem, bo on sam odziedziczył po swoich przodkach delikatne długie palce. Klucznik zaś miał pięść jak bochen chleba i gdy witał się z arystokratą, ten zawsze obawiał się, że pogruchocze mu kości. – I to w takich, które mogą się nam obu opłacić.
– Miło mi słyszeć, że nie zapomina pan o Zięcinach. Coś trzeba będzie zrobić w domu? W ogrodzie? Chce pan zorganizować jakiś drobny remont, żeby odnajmować pokoje letnikom?
– Nie, nie lubię, jak obcy mi się kręcą po domu. Już wystarczy, że w moim warszawskim mieszkaniu prowadzę stowarzyszenie. Ale rzeczywiście planuję większy remont pałacyku. I stajni.
– Będzie pan hrabia sprowadzał tu konie?
– Nie, to zbyt kłopotliwe. Zrobię tam muzeum.
– Jakieś powozy? Siodła?
– Rowery.
Zięcina spojrzał zdziwiony na Rossę-Rostafińskiego. Wiedział o jego rowerowej pasji, a nawet i o tym, że całkiem nieźle z tego żyje. Taka była teraz moda, a rodzina arystokraty zawsze przodowała w promowaniu mód. Dziadek opowiadał mu, że sto lat temu przodek szefa Jest Rowerowo! średnio raz w roku rozbijał w okolicy automobil, i to w czasach, gdy był to jedyny tego typu pojazd w promieniu dziesięciu kilometrów od Kóbz. Muzeum samochodów – to rozumiał, o starych powozach też słyszał, takie bryczki można było całkiem nieźle czasem wynająć. Ale rowery? Jak się taki rozklekocze, to przecież nie ma co z niego zbierać.
– Niech się pan tak nie dziwi – uśmiechnął się z wyższością Rossa-Rostafiński. – Na początek dostanie pan ode mnie fundusze na skup wszelkich starych rzęchów z okolicy. Ważne, żeby rama była, kółka i łańcuch też by się przydały. Kupi pan kilkadziesiąt sztuk, ale tak maksymalnie po dwieście złotych.
Zięcina oblizał się zadowolony bo już oczami wyobraźni widział, jak ludzie oddają mu rdzewiejące graty za nie więcej jak pięćdziesiąt złotych, a różnica spływa do jego kieszeni.
– Potem trzeba będzie załatwić budowę ścieżki rowerowej, góra parę kilometrów.
– Dokąd?
– Donikąd. Od mojego pałacyku w kierunku Warszawy. Najlepiej, żeby była przez łąki, wzdłuż drogi nie chce mi się prowadzić, bo to się z gminą trzeba dogadywać. Może się urywać w szczerym polu, chociaż nie będzie źle, jak dojdzie do jakiejś zwykłej drogi. Możemy potem powalczyć o fundusze, żeby wzdłuż niej też pociągnęli jakąś ścieżkę rowerową. Ale to niekonieczne. Na początek będę też potrzebował kogoś, kto mi tu doglądnie remontu. Wejście od stajni będzie prosto z ulicy, żeby nikt nie chodził po moim podwórku. No i ktoś musi pilnować tego muzeum i turystów oprowadzać.
– No to już chyba nie ja – zakłopotał się potomek kluczników. – Taki mało wymowny jestem.
– A syn? Nauczy się trochę o modelach starych rowerów, dostanie etat. I dwa, góra trzy razy w tygodniu otworzy muzeum na parę godzin i poopowiada turystom.
– Tak by mogło być – uśmiechnął się zadowolony Zięcina. – Ale to wszystko wielka inwestycja, wygrał pan hrabia w totka?
– Powiedzmy, że mam na to duże szanse – uśmiechnął się Rossa-Rostafiński. – W puli są cztery miliony złotych. To powinno wystarczyć.
– Na pewno wystarczy, ja tu panu świetną ekipę zmontuję! To kiedy zaczynamy?
– Chciałbym jak najszybciej. – Twarz Rossy-Rostafińskiego przybrała zatroskany wyraz. – Ale wie pan, jest taki jeden, co może w tym przeszkodzić.
– Ten komuch co zwykle? – parsknął wściekle potomek kluczników kobziańskich.
– Ten sam. Chciwy, łapczywy i grosza nie przepuści. Gdyby nie on, to pewnie już dawno bym to wszystko tutaj zrobił.
– Jakbym takiego drania dorwał w swoje ręce, tobym mu kości porachował. – Zięcina zacisnął pięści, jakby się szykował do wyprowadzenia ciosów.
– I właśnie może to trzeba będzie zrobić – przyznał ze smutkiem arystokrata. – Musimy lać bolszewików aż do ostatniej kropli krwi. Bo inaczej puszczą nas z torbami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz