Arnold
Niedobijczuk, przychodząc do gabinetu detektywa Przypadka, miał pewne wątpliwości,
czy powinien się tu znaleźć. W końcu jeszcze niedawno był to wróg numer jeden
ludzi na pewnym poziomie. Niemal wszystkie z nim kontakty groziły środowiskowym
ostracyzmem. Irytował całą swoją osobą i zachowaniem, a niektórzy uważali nawet,
że to jego ciągłe bieganie i przygotowywanie się niby do startu w maratonie to
jakieś kpiny z kultu modnego na salonach biegizmu, walczącego o prymat z
cyklizmem.
Wprawdzie ostatnio jakby
nie cieszył się już tak fatalną opinią, ale podobno stacja Ekstra TV
przygotowywała o nim jakiś wielki, demaskatorski film dokumentalny. Zaczęto
szeptać, że „ten Przypadek” znów będzie na tapecie. Na razie nikt nie wydał
wyraźnego zakazu kontaktowania się z nim, jednak każda wzmianka o detektywie kończyła
się zastrzeżeniem: „Lepiej uważać!”.
Dlatego gdyby nie
kompletna beznadzieja sytuacji, w jakiej znalazł się Niedobijczuk, z pewnością
wyrzuciłby z komórki lakonicznego esemesa od Jacka, którego treść brzmiała: „Mogę
uwolnić Kowalskiego. Czwartek, w samo południe, u mnie, Konecka 40/12.
Przypadek”. Zamiast tego odpisał niemal natychmiast: „Będę”, gdyż nie miał
wątpliwości, że jedyną osobą zdolną go uratować jest właśnie bezczelny
detektyw.
Był przy tym pewien, że
zażąda on za swoje usługi niebotycznego honorarium, ponieważ legendy o jego
wynagrodzeniu zaczynały się od pół miliona wzwyż. Niedobijczuk miał więc zamiar
paść przed nim na kolana i błagać o jakiś rabat albo chociaż o rozłożenie
płatności na raty. Nie przyszło mu jednak do głowy, że detektyw zgodzi się
pracować dla niego za darmo, za to pod jednym dziwacznym warunkiem. Widocznie
tak kochał matkę, że gotów był dla niej na wszystko. Niedobijczuk poczuł nawet przez
moment, że ma Przypadka w garści, więc uśmiechnął się bezczelnie, rozkładając
ręce w geście bezradności.
– Wie pan, to nie jest
takie proste. Pan rozumie, proces wydawniczy trwa, nie wiem, kiedy zdołamy
umieścić książkę pańskiej mamy w kalendarzu.
– Ma się ukazać w maju,
na targach warszawskich.
– Pan żartuje? To za dwa i
pół miesiąca. Nikt jeszcze tego nie czytał…
– Mama dostała od was
odpowiedź, że książka, owszem, nie jest zła, ale w najbliższym czasie nie macie
dla niej miejsca w planach wydawniczych, bo nie rokuje marketingowo. Czyli wiecie,
że jest dobra, ale z jakichś powodów nie chcecie jej wydać. Być może dlatego, że
autorka jest moją matką.
– To nie tak, nie rozumie
pan. Taka odpowiedź jest standardowa, to po prostu grzeczna forma odmowy. Nie
chcemy nikomu pisać, że stworzył beznadziejną książkę…
– Czytałem ją i uważam,
że jest świetna.
– Pan nie może być
obiektywny.
– Ma pan rację. Za to
tylko ja mogę błyskawicznie wyciągnąć z więzienia pana Kowalskiego, dzięki
czemu pan utrzyma swoją posadę, mogąc zatrudnić dziesiątą osobę o korzeniach
afrykańskich.
– Skąd pan o tym wie? – spytał
zaskoczony Niedobijczuk.
Jacek zamiast odpowiedzi
pogładził swoją kulę jasnowidza, w tej chwili pozbawioną gustownego nakrycia w
postaci melonika à la Poirot. Nie musiał zresztą nic mówić, gdyż wiedział, że
osoba zatrudniona w wielkiej międzynarodowej korporacji, w której wszelką
religię traktuje się jak gusła starszych pań, bez trudu uwierzy w to, że można
zobaczyć tajemnicę życia i śmierci w szklanej bańce. Nie pomylił się, gdyż
Arnold Niedobijczuk tylko pokiwał głową w zabobonnym strachu i widać było po
jego minie, że już nie myśli, iż ma nad detektywem jakąkolwiek przewagę.
– Aha… No tak,
niepotrzebnie pytam. Ale musi pan zrozumieć, ja nic nie mogę. Jestem tylko
personalnym i owszem, przy zatrudnianiu kogoś mógłbym pomóc. Ale w kwestiach
wydawniczych niewiele mogę…
– Może pan. – Jacek
uśmiechnął się wyrozumiale. – Niech pan nie będzie zbyt skromny… Pan nie jest
tylko personalnym. Pan jest aż personalnym. Wie pan o każdym grzeszku i
słabości pracowników swojej firmy. Gdy naprawdę panu na czymś zależy, potrafi
pan wymóc na nich każde zachowanie.
– Szantaż nie leży w
mojej naturze – uniósł się godnością Niedobijczuk.
– Zatem moja kula kłamała
i pomyliłem się. – Jacek wstał i wyciągnął rękę w stronę swojego gościa, który
jednak nie ruszył się z miejsca.
– Proszę mnie zrozumieć…
Ja mogę panu zapłacić, może nie od razu pół miliona… Może byśmy ponegocjowali
cenę?
– Chętnie, zwłaszcza że
zwykle biorę dużo mniej.
– To znakomicie!
– Niestety, w tej chwili
jedyną walutą, jaka mnie interesuje, jest wydanie książki mojej mamy. I wiem,
że pan może to załatwić. – Przypadek ponownie pogładził swoją szklaną kulę.
– No dobrze, czasem coś
rzeczywiście mogę. Ale chwilowo wykorzystałem swój limit. Ten Kowalski
zorientował się, że bardzo mi na nim zależy, i zażądał, żeby od razu wydać mu
jego kryminał. Chyba się w ogóle nie przejmuje, że mogą go skazać za morderstwo.
I co z tego, że ja mu to teraz obiecałem, jak w więzieniu nic mu po tym? Ten
kryminał w sumie nie taki zły, jak nad nim popracuje redaktor, to się da wydać.
Tylko nie ma go jak promować, bo on się uparł wydać pod własnym nazwiskiem. A
kto to jest Jan Kowalski? Kompletnie nikt! Gdyby chociaż zechciał to wydać pod
nazwiskiem ojca. To był jakiś Mbape… Albo nie, Mzumi. Nie, jeszcze jakoś inaczej.
W każdym razie po afrykańsku. No to promocja sama by się zrobiła. Ale on się
uparł, że jest Polakiem. Rozumie pan?! – Po minie Niedobijczuka można było
poznać, że akurat on kompletnie tego nie rozumie. Za to Jacek odpowiedział ze
spokojem:
– Absolutnie rozumiem.
– Naprawdę? –
Niedobijczuk spojrzał na niego z niedowierzaniem. Po chwili uznał jednak, że
skoro rozmawia z kimś, kto uczynił swoim znakiem firmowym denerwowanie ważnych
i poważnych osób, to rzeczywiście może on pojmować kogoś, kto dobrowolnie
rezygnuje z możliwości, jakie daje przynależność do tak atrakcyjnej
mniejszości. – Nieważne. W każdym razie w tym roku nie dam już rady, może w
przyszłym.
– Da pan radę w tym. –
Jacek po raz enty pogładził szklaną kulę, a Niedobijczuk stwierdził, że jeśli
chce prowadzić z nim dalszą rozmowę, powinien wyrzucić ten jego jasnowidzki
rekwizyt przez okno. Przypadek jakby odczytał jego myśli i uznał, że nie ma
sensu dłużej dręczyć klienta. – Wiem to nie stąd – popukał w szkło – ale stąd,
że ludzie są banalnie przewidywalni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz