Kostrzewa miał
wrażenie, że jeśli się mocno postara, to da radę. Podniesie rękę, powie coś do
lekarza, a potem wstanie i pójdzie dokończyć sprawę, którą zaczął. Udowodni, że
ktoś chciał po cichu sprywatyzować wszystkie polskie rzeki. Nareszcie nikt go
nie będzie uważał za wariata, tylko za rzetelnego dziennikarza śledczego.
Już
by się to stało, gdyby Broda tak nie hamletyzował. Raz się zgadzał wszystko
pchnąć do przodu, a innym razem zaczynał mieć wątpliwości i żądał nowych
dowodów. Chociaż Kostrzewa dostarczył mu naprawdę mocnych. Dlatego Broda coraz
bardziej go irytował. Nie pierwszy raz. Wielokrotnie się kłócili, kiedyś nawet
pobili. Ale Kostrzewa wierzył, że w Zbyszku zostało coś z tego dawnego,
zadziornego dziennikarza z prowincji, który chciał dokopać różnym ważniakom. A
Broda wiedział, że Kostrzewa ma nosa i jeśli nawet nie ma dowodów, to jak mówi,
że coś śmierdzi, to śmierdzi naprawdę.
Dlatego
gdy tylko miał jakiegoś niusa, leciał do Zbyszka. I widział na twarzy Brody, że
ten chętnie by skorzystał z jego ustaleń. W końcu się jednak wycofywał, puszczał
jakiś fragment, a jeśli ważni ludzie interweniowali u jego przełożonych, nie
bronił sprawy. Dopiero przy tej aferze z prywatyzacją rzek wyglądało na to, że
pójdzie na całość. Tak, hamletyzował, ale Kostrzewa jakoś go rozumiał. To była
wielka rzecz, przez którą mogło spaść wiele głów. Ale czuł, że Broda tym razem
się nie cofnie, bo ma dosyć tego całego bagna, które go wciągnęło. Kostrzewa
wierzył w to głęboko, gdyż była w Zbyszku jakaś dawno niewidziana determinacja.
Aż do tamtego wieczoru, kiedy się wycofał ostatecznie. Tak przynajmniej
powiedział, a Kostrzewa chwycił go za kołnierz…
Dziennikarz
wytężył słuch. Już od pewnego czasu miał wrażenie, że w jego szpitalnej sali
coś się dzieje. Chyba nawet mówili o jakimś przesłuchaniu i… o Brodzie! Tak,
nie mógł się mylić. Wspomnieli też detektywa Przypadka. Czyżby zajął się tą
sprawą?! Ale jak, kiedy?! Może ta staruszka jednak nie była w zmowie z tym
facetem z samochodu. Sam wiedział, że czasem stawał się zbyt podejrzliwy. Lecz
zawiodło go zbyt wiele osób, żeby mógł komuś ufać.
Kostrzewa
naprężył się, żeby się obudzić i móc porozmawiać z tymi dziwnymi ludźmi, którzy
kręcili się wokół niego. Co oni mówią?! Chyba odchodzą. To po co tu przyszli?
Może liczyli na to, że odzyska przytomność i powie im, jak to było naprawdę. Że
to nie jego wina, że to wszystko przez Sowę. I Klempucha. Że on, Kostrzewa, nie
chciał.
Kroki
i głosy umilkły. Kostrzewa pozostał sam na sam ze swoimi myślami. Tak jak od
miesiąca, kiedy na małą chwilę stracił czujność i w ostatniej chwili zobaczył
to audi. Potem wylądował w tym miejscu, które stało się jego więzieniem. Kto
wie, czy nie dożywotnim. Być może już nigdy nie zdoła się stąd wyrwać i
powiedzieć, kto tak naprawdę był winny śmierci Zbyszka Brody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz