Kostrzewa uważnie
zlustrował ulicę przed sobą. Wyglądała zwyczajnie, normalnie, by nie rzec –
banalnie. Samochody stały zaparkowane na poboczu lub na chodnikach, blokując
przejście pieszym. Piesi z kolei przechodzili przez ulicę prawie w każdym
miejscu, choć najrzadziej po pasach, dając tym samym wyraz odwiecznej niechęci
swojej nacji do przestrzegania przepisów. Wydawać by się mogło, że nic nie
powinno wzbudzać podejrzeń, wszystko jest jak co dzień, w porządku.
Ale
nie dla redaktora Kostrzewy. Zbyt długo wymykał się śmierci, żeby dać się
nabrać na taki sielski obrazek. Gdzieś tu na pewno czaiło się
niebezpieczeństwo, które za wszelką cenę chciało nie pozwolić mu dotrzeć do
detektywa Przypadka, jego ostatniej nadziei. Dlatego Kostrzewa musiał natężyć
wszystkie swoje umiejętności wykute w trakcie długoletniej walki z wrogiem,
żeby nic nie mogło go zaskoczyć. Na przykład ta starsza siwa pani, która teraz
dreptała powoli chodnikiem od strony ścian budynku. Jej ruchy wydają się zbyt
powolne jak na jej wewnętrzne możliwości. Pewnie chce uśpić czujność redaktora
i gdy ten będzie ją mijał, podstępnie zepchnie go pod nadjeżdżający samochód.
Tak,
najlepiej przejść na drugą stronę ulicy. Kostrzewa pewnie by to zrobił, ale
tymczasem jego podejrzenie wzbudził niebieski samochód zaparkowany przy
krawężniku. Miał wrażenie, że jeździ za nim od dawna. Teraz kierowca włączył
silnik, lecz wciąż nie odjeżdżał. Redaktor byłby nawet gotów przysiąc, że pod
szybą ozdobioną refleksem słonecznym skrywają się ciemne okulary. Tak, kierowca
ma ciemne okulary. A do tego brodę, która nie pozwala rozpoznać jego twarzy. A
pod tymi ciemnymi okularami czyjeś oczka bacznie obserwują, co robi Kostrzewa.
I gdy tylko redaktor zdecyduje się przejść na drugą stronę ulicy, auto ruszy z
piskiem opon, a Kostrzewę czeka niechybna śmierć pod jego kołami.
Dlatego
jednak uznał, że podstępna staruszka stanowi dla niego mniejsze zagrożenie. Szedł
dzielnie w jej stronę, a gdy niemal już się z nią zrównał, przykleił się do
ściany budynku, żeby nie dać jej szans na zepchnięcie go pod koła obserwowanego
chwilę wcześniej samochodu. Ten wprawdzie jeszcze nie ruszył, ale redaktor
Kostrzewa wiedział, że to zrywna maszyna. Dlatego nie odrywał się od ściany,
tylko wciąż do niej przyssany, przesuwał się w stronę kamienicy przy ulicy
Koneckiej 40. To zdziwiło kobietę, która obejrzała się za nim. Kostrzewa,
pozbawiony już złudzeń co do prawdziwych intencji staruszki, spojrzał na nią
pogardliwie, a jego mina zdawała się mówić: „Nie ze mnę te numery”.
Chwilę
potem redaktor znalazł się już pod drzwiami kamienicy Przypadka. Wiedział, że
słynny detektyw mieszka pod numerem dwunastym, co udało mu się ustalić w wyniku
długotrwałego śledztwa. Ale do tej pory nie przemyślał, jaki numer na domofonie
powinien nacisnąć. Na pewno nie mogła to być dwunastka, gdyż z pewnością była
podsłuchiwana. Numery obok niej zapewne też. Może zatem spróbować jakąś trójkę
albo czwórkę? Powie najwyżej, że nie może się połączyć ze słynnym detektywem, i
poprosi o wpuszczenie do środka.
Zanim
jednak Kostrzewa zdążył nacisnąć jakikolwiek guziczek domofonu, poczuł na
swoich plecach czyjś wzrok. Tak, nie miał wątpliwości: ktoś na pewno za nim stał.
Co jak co, ale szósty zmysł wyczuwający czyjeś zbyt ciekawskie oczy nie
zawodził go nigdy. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał starszą kobietę, która
kilka chwil wcześniej przygotowywała się do zepchnięcia go pod samochód.
–
Pan zapewne do detektywa Przypadka? – zapytała z upiornym uśmiechem zawodowej
zabójczyni. – Nie ma go teraz. Wraca z wakacji dopiero za kilka dni. Ale jeśli
pan chce, mogę mu przekazać, z czym pan przyszedł. Jestem jego sąsiadką,
nazywam się Irmina Bamber.
–
O nie, nie dam się nabrać!
–
Co proszę?
–
Dobrze wiem, o co wam chodzi. Pewnie jest pani w zmowie z tym brodatym, który
za mną jeździ! – Wskazał na niebieski samochód z kierowcą w ciemnych okularach,
który tymczasem ruszył i odjechał. – Ale rozgryzłem was! Proszę powiedzieć temu
swojemu Sowie, że nie zamknie mi ust, bo ja i tak wyjaśnię zagadkę śmierci
Zbyszka Brody…
–
Tego, co wypadł z szóstego piętra?
–
A którego?! Oczywiście, że jego. A wie pani dlaczego?! Bo to mnie powinni byli
zrzucić z tego balkonu!
–
Przecież on podobno sam wypadł… – powiedziała zdezorientowana pani Irmina, ale
Kostrzewa już nie słuchał, lawirując w pośpiechu między zagrożeniami
czyhającymi na niego na chodniku i na jezdni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz