Nikt,
kto widział jej niewinne oczy, kosmyki włosów łagodnie okalające twarz,
delikatne dłonie, przyzwyczajone co najwyżej do pieszczenia ciał innych kobiet,
a nie do okrutnego mordowania, nie mógł uwierzyć, że są w stanie trzymać w ręku
narzędzie zbrodni. Lecz przecież to narzędzie również było z pozoru niegroźne,
służące zwykle do pielęgnowania paznokci, ale z pewnością nie do przecinania
aorty. Pewnie nawet gdy widziała strumienie krwi bryzgające wokoło, patrzyła na
Indżę zdumiona. Jak na zabawkę, którą popsuło kapryśne dziecko, a nie jak na
kobietę umierającą w konwulsjach…
– Capote niech się
schowa, ja to mam talent! – zamruczał zadowolony Bonifacy Barszczyk, wpatrując
się w słowa, które przed momentem wystukał na klawiaturze laptopa. – Teraz tylko
niech ten babsztyl przyjdzie tu do mnie i przyzna się do wszystkiego. To będzie
arcydzieło! Z zimną krwią pójdzie do
lamusa!
Tylko czy się przyzna?
Dał jej tydzień, a minęły już cztery dni. Ciągle na nią czekał, był w każdej
chwili gotów włączyć kamerę i rozpocząć nagrywanie. Oczywiście kamera była
schowana między książkami, nie chciał od razu płoszyć Bogdańskiej, inaczej by
mu się nie przyznała, mała krętaczka. Indża już dawno chciała ją wywalić, gdy
się zorientowała, że jej asystentka ma zwyczaj traktowania pieniędzy fundacji
jak swoich. Ale miała te idiotyczne wyrzuty sumienia związane z bękartem
Bogdańskiej. Jakby tamta nie zafundowała sobie dzieciaka na własne życzenie.
Teraz to było nawet modne wśród postępowych pań zostać surogatką dla gejów.
Można się tym było potem chwalić i korzystać z kontaktów tatusiów własnego
bachora.
Bonifacy Barszczyk
zdawał sobie sprawę, że niełatwo będzie zmusić Bogdańską do przyznania się. A
kiedy nawet była asystentka Indży zjawi się u niego, sytuacja może się wymknąć
spod kontroli, gdyż jego przeciwniczka jest absolutnie nieobliczalna. Lecz
przecież on był biologicznie mężczyzną, dużo wyższym, silniejszym! I nawet
jeśli wzruszał się oraz płakał w trakcie oglądania musicali, to przecież da
sobie z nią radę!
Tylko co, jeśli nie
przyzna się tak wprost? Nie powie: „Tak, zrobiłam to, musiałam, nie miałam
wyjścia?”. Czy mu uwierzą? Nie miał przecież niepodważalnych dowodów, jedynie
takie pośrednie, motywy, poszlaki, domniemania. Mógł tylko wierzyć, że w razie czego
pomogą mu Staniec i Bieńkowska, one też za nią nie przepadają. Gorzej, że jego,
Barszczyka, też niespecjalnie lubią…
Dzwonek domofonu
poderwał go na równe nogi. Niemal dofrunął do słuchawki, podniósł ją i zapytał
z nadzieją w głosie:
– Kto tam?
Zamiast odpowiedzi
usłyszał niezrozumiały chrobot. No tak, domofon zawsze tu szwankował. Ale nic
dziwnego, skoro pamiętał jeszcze wczesnego Gierka i zamiast wymiany przechodził
tylko drobne naprawy wykonywane przez jednego z sąsiadów w kamienicy, na której
poddaszu Bonifacy wynajmował swoją pracownię.
Gdyby nie czekał na
Bogdańską, literat Barszczyk być może zignorowałby dzwoniącą domofonem osobę. W
pracowni raczej nikt go nie odwiedzał, a jedyna osoba, która robiła to
regularnie, miała klucz do drzwi na dole. Domofonu najczęściej używali
roznosiciele ulotek. Albo kurierzy lub też szemrane towarzystwo, które chciało
się dostać do środka i zwinąć coś nieopatrznie zostawionego na klatce schodowej
przez sąsiadów.
Teraz jednak musiał
zaryzykować i otworzyć. To może być ona. Nacisnął przycisk domofonu, sprawdził,
czy działa kamera. Pospiesznie wyjął z lodówki przygotowaną na tę okazję
butelkę wina i nalał do jednego z kieliszków. A potem wyjrzał przez okno na
ulicę i przeszedł go dreszcz. Nie miał wprawdzie zbyt dobrego wzroku, ale
granatowego golfa z naklejką misia na tylnej szybie rozpoznał od razu, ponieważ
widywał go nieraz zaparkowanego pod siedzibą fundacji FuRiA.
– Jest! – ucieszył się.
Podszedł do drzwi,
odsunął zasuwę. Usiadł na krzesełku w oczekiwaniu na gościa, który wyjątkowo
długo pokonywał pięć pięter kamienicy. W końcu usłyszał pukanie i, starając się
opanować drżenie głosu, powiedział:
– Proszę, otwarte! –
Drzwi skrzypnęły i w wejściu ukazał się jeden z sąsiadów Jacka spod trzynastki.
– Roman? Co ty tu robisz?
– Przynoszę ci dobrą
nowinę.
– Co się stało?
– Pamiętasz tego mojego
sąsiada? Detektywa Przypadka?
– Tego drania, co to
zawsze musi dojść do prawdy?
– Tak. Ale nie taki
znowu z niego drań. Zgodził się za darmo znaleźć mordercę Indży… To znaczy
musiałem go bardzo poprosić. Ale czego się nie robi dla przyjaciół. – Uśmiechnął
się i skromnie spuścił wzrok w oczekiwaniu na grad pochwał i podziękowań.
Zamiast tego usłyszał okrzyk rozpaczy literata.
– Co?! Jak mogłeś?! Ja
muszę sam znaleźć mordercę, bo inaczej wszystko będzie bez sensu! – Zdruzgotany
Barszczyk ukrył twarz w dłoniach. – Chyba muszę się napić…
– Proszę. – Roman podał
mu kieliszek wina stojący na stoliku, lecz literat odsunął go od siebie.
– Nie, tego nie.
Potrzebuję czegoś mocniejszego.
– Możesz wpaść do mnie
– zaproponował uradowany Roman. – Gabrysia akurat wyjechał na jeden dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz